24 kwietnia 2016

Co piłem w tym tygodniu? (18.04.-24.04.2016)

Nadejście nowego tygodnia poprzedziłem wizytą w sklepie specjalistycznym i zrobieniem zapasów, które znów wystarczą mi na jakiś czas.

Na wstępie - jeszcze zanim przejdę do pierwszego piwa - muszę przyznać, że NBA nie interesuję się kompletnie. Mój ulubiony sport to piłka nożna, a o koszykówce nie wiem zbyt wiele. Słyszałem o takim gościu jak Michael Jordan i kojarzę, że kiedyś tworzył niezłą pakę m.in. z Dennisem Rodmanem i Scottie'm Pippenem w Bykach, ale poza tym jestem w temacie kompletnym laikiem :) Tymczasem ponoć drużyna Golden State Warriors notuje jakieś niebagatelne rekordy w NBA, a uświadomiło mi to między innymi jedno z ostatnich piw Browaru Hopkins - amerykańska IPA o nazwie Golden State właśnie. Piwo ma ładną ciemnozłotą barwę i pokryte jest ładną warstwą piany. W aromacie bardzo wyraziste są cytrusy (którym towarzyszy odrobina karmelu), w smaku stają się jeszcze konkretniejsze, ale całkowitą dominację przejmuje wysoka, bezkompromisowa goryczka, nieco bardziej łodygowa niż grejpfrutowa, przez co jest trochę zalegająca na podniebieniu. Piwo jest nisko wysycone, ma zdecydowanie wytrawny charakter, jeszcze bardziej potęgowany przez goryczkowy finisz. Nie jest to goryczka dla każdego,  ale znam ludzi, którzy właśnie na piwa z tego rodzaju goryczką czekają, więc na pewno znajdzie ono swoich entuzjastów. W mój gust nie do końca trafia, bo wolałbym, żeby było bardziej rześkie, a tymczasem jakby sprawiało wrażenie nawet trochę przyciężkawego. Hopkinsowi dziękuję za wiadomości sportowe zza oceanu, no i za piwo oczywiście też!

Browar Birbant w ostatnim czasie również przygotował American India Pale Ale wykorzystując do tego swoje urządzenie do chmielenia na zimno w przepływie, czyli Hopsbant. Tak powstało Hopsbant Fresh IPA, które prezentuje inne podejście do AIPA. Jest jaśniejsze, choć akurat to ma mniejsze znaczenie, niemniej już na oko widać, że raczej postanowiono, aby słodowość była tutaj w tle. Dominuje solidne nachmielenie, które gra główną rolę zarówno w aromacie (słodkie owoce tropikalne w przewadze), jak i w smaku, gdzie motywom tropikalnym towarzyszy delikatna cytrusowa kwaskowatość, która jeszcze zwiększa efekt orzeźwienia. Goryczka - podobnie jak w przypadku Golden State - jest wyliczona na 80 IBU, ale jest w zupełnie innym typie, jest typowo grejpfrutowa, czysta, krótka, nie zalegająca choćby na chwilę, zachęcająca do sięgania po kolejne łyki. Piwo jest umiarkowanie wysycone, daje się w nim zauważyć sporo bąbelków wciąż unoszących się ku górze. Hopsbant  sprawił się na medal i zdecydowanie piwo ma profil chmielowy, jest lekkie, rześkie, łatwo pijalne, nie sprawiając przy tym wrażenia wodnistości. Pełnia słodowa, mimo że w tle, to jednak sprawia, że piwo jest treściwe. W poprzednim tygodniu próbowałem dwóch piw z Birbanta, ale Hopsbant Fresh IPA wywarło na mnie zdecydowanie lepsze wrażenie. Kandydat do miana jednego z bardziej rozchwytywanych piw w okresie wiosenno-letnim.

Seria kwaśnych piw Browaru Pinta cieszy się dużą popularnością i sporym uznaniem. To właśnie pionierzy piwnej rewolucji w Polsce w ubiegłym roku ponownie ubiegli wszystkich i w kooperacji z To Øl przygotowali Kwas Alfa, który zapoczątkował u nas modę na kwaśne piwa. Pinta na Kwasie Alfa nie poprzestała i kontynuując podróż po literach greckiego alfabetu przygotowała już piątego kwasa. Kwas Epsilon reprezentuje styl Double India Sour, a człon "India" zawdzięcza solidnemu nachmieleniu amerykańskimi chmielami, które zwłaszcza w aromacie wniosły sporo nut cytrusowych. Kwaśność jest wyczuwalna już w aromacie, zapach kojarzy mi się z takim babcinym kompotem z wiśni, który jest tak kwaśny, że trzeba go dosłodzić. W smaku wciąż na pierwszym planie wciąż jest intensywna owocowa kwaśność, jak dla mnie bardziej w typie wiśni niż cytryny, z wyraźną słodyczą w tle. Goryczka jest grejpfrutowa, chociaż zaledwie zaznaczona, raczej niewysoka, po sugerowanych na etykiecie 50 IBU spodziewałbym się więcej, być może tutaj inne cechy piwa tę goryczkę skutecznie przysłoniły. Sporo dzieje się po przełknięciu piwa - po muśnięciu goryczki najpierw pojawia się pewna owocowo-pestkowa cierpkość, a na samym końcu pozostaje już tylko bardzo przyjemny zbożowy posmak. Wysycenie jest drobne, intensywnie musujące, piwo jest bardzo rześkie, orzeźwiające, bardzo dobrze pijalne. Jakby nie było, jest to aż 18 BLG - jak na taki ekstrakt Kwas Epsilon jest wybitnie pijalny. Dla mnie najlepszy w całej serii kwasów.

Browar Kingpin, którego od początku mojego zainteresowania piwem rzemieślniczym uważałem za krajową czołówkę, ostatnio dwa razy z rzędu mnie rozczarował. Ani Diggler ani Headbanger delikatnie mówiąc mnie nie przekonały, ale kwestią czasu był powrót Kingpina na właściwe tory. Aficionado zapowiadało się nietuzinkowo - piwo górnej fermentacji z wykorzystaniem słodu wędzonego torfem oraz dodatkiem etiopskiej kawy Kefa i chińskiej herbaty Lapsang Souchong. Piwo ma ciemnobursztynową barwę, jest mocno, ale ładnie opalizujące, pokryte białą pianą z żółtawym nalotem. Aromat to intensywna torfowa wędzonka. Żadnego domyślania się - torf na pierwszym planie. Po chwili nos przyzwyczaja się do tego zapachu i daje się wyczuć wyraźna nuta herbaciana, która momentami ucieka w takie dziwne tony, że zaczyna kojarzyć mi się jakby z mentolem. W smaku główną rolę gra już tylko herbata. Mamy tu wyraźną wędzonkę, ale raczej nie torfową, a zapewne pochodzącą właśnie od tej wędzonej odmiany herbaty. Oprócz wędzonki są tu nuty tytoniowe, jest efekt pewnego ziołowo-łodygowego, garbnikowego ściągania. Na samym finiszu dołącza wyraźna, głównie grejpfrutowa goryczka. Kawy nie odnalazłem ani w aromacie ani w smaku. Tak jak przeczuwałem, Kingpin wraca do formy, choć Aficionado to piwo, które nie każdemu przypadnie do gustu, bardzo specyficzne, nieszablonowe, zapadające w pamięć. Ja zapamiętam go bardzo pozytywnie i z chęcią do niego wrócę.

Międzynarodowa kolaboracja Pinty z mieszczącym się w Japonii Baird Beer zapowiadała się ciekawie. Wyjazd do Kraju Kwitnącej Wiśni zaowocował wspólnym uwarzeniem Porteru Bałtyckiego. Trochę trwało zanim Bałtyk-Pacific Collaboration Porter przybył do Europy, a kiedy wreszcie się pojawił... nieco zaskoczył. Ciemnomiedziana barwa piwa zupełnie nie przystawaje do stylu, jaki reprezentuje. W aromacie obecny jest karmel, nuty suszonej śliwki, a dopiero wraz z ogrzaniem się piwa, pojawia się trochę czekolady. W smaku przede wszystkim wyraźna, dość wysoka, ale nie przesadzona ziołowa goryczka, a towarzyszy jej pewna cierpkość suszonych owoców. Pojawia się lekko alkoholowe pieczenie w przełyk, ale w zasadzie przyjemne, po prostu nieco rozgrzewające. Wysycenie jest wyraźne, na poziomie między niskim a średnim. Jako Porter Bałtycki piwo jest... nietypowe, choć mam wrażenie, że z każdym kolejnym łykiem zyskuje coraz więcej cech typowo porterowych.

Najmocniejszym piwem, po które sięgnąłem w tym tygodniu, nie był jednak powyższy Porter, a Smog, czyli Smoked Wee Heavy z Pracowni Piwa. 20 BLG ekstraktu, które dało 9,2% zawartości alkoholu, i wyraźna torfowa wędzonka - w taki oto sposób podkrakowski browar zdecydował się ugryźć temat tego szkockiego stylu (znanego też jako Strong Scotch Ale). Nazwa piwa jest adekwatna, do tego co oferuje nam zapach piwa. Jest dość przyciężkawy, nieco mulący, intensywnie karmelowy z wyraźną torfową wędzonką... Wyobraźnia podpowiada: oto smog unoszący się nad Krakowem wdziera się do mojego nosa! W smaku jeszcze więcej karmelu, a torfowa wędzonka zdecydowanie uderza w klimaty znane ze szkockiej whisky. Alkohol jest zaledwie trochę wyczuwalny w postaci lekkiego pieczenia w podniebienie i przełyk. Na finiszu pojawia się jeszcze wyraźnie zaznaczona, aczkolwiek umiarkowana, ziołowo-korzenna goryczka, która doskonale komponuje się z torfowością. Smog to typowo degustacyjne piwo, ale biorąc pod uwagę dość "ciężki" aromat, pije się je całkiem łatwo. Bez wątpienia piwo z charakterem, ale i piwo, które nie każdemu przypadnie do gustu, być może dla niektórych może być nawet nieprzystępne z powodu solidnej wędzonki i konkretnej karmelowej pełni słodowej. Na szczęście dla tych, którzy są fanami takich rozwiązań, do których ja się zaliczam, jest to pozycja godna polecenia.

Które z piw zrobiło na mnie najlepsze wrażenie w tym tygodniu? Tym razem nie mam wątpliwości - rewelacyjny Kwas Epsilon od pionierów kwaśnej rewolucji na polskiej ziemi :)

22 kwietnia 2016

Piwo domowe: Warka #1 American Pale Ale

Do tego, aby piwo nie tylko pić, ale też uwarzyć własne, zbierałem się od dawna. Zacząłem od zdobywania wiedzy teoretycznej, poznawania procesu powstawania piwa czy też najczęściej popełnianych błędów. Nie ma co ukrywać, że wspomagałem się w tym celu filmikami kilku piwnych vlogerów. Sporo rad i odpowiedzi na pojawiające się w mojej głowie pytania znalazłem na piwo.org, a pomocne okazały się również książki o tematyce piwowarskiej, które podarowała mi na Gwiazdkę moja dziewczyna.

Od początku nie zamierzałem podchodzić do dużych warek, a głównym powodem w tej chwili są warunki mieszkaniowe. Toteż zaopatrzyłem się w fermentor o pojemności 12 litrów (właściwie to 15, ale ze skalą do 12), w międzyczasie wciąż dokonując kolejnych niezbędnych zakupów, w tym surowców. Nawiasem mówiąc, teraz kiedy pierwszą warkę mam już za sobą, jestem skłonny pozostać przy takich niewielkich ilościach warzonego piwa, bo zauważyłem sporo wynikających z tego korzyści (choć są oczywiście i minusy).

A co z tą pierwszą warką? Jak wspomniałem, mam ją już za sobą. Mój piwowarski debiut odbył się 29 lutego. Jeśli ktoś nie ma pomysłu, jak spożytkować ten jeden dodatkowy dzień, który pojawia się w kalendarzu w roku przestępnym, proponuję zamknąć się w kuchni i uwarzyć piwko ;) Pierwszą kwestią był oczywiście wybór stylu i choć wcześniej myślałem, że moim pierwszym piwem będzie Stout, ostatecznie uznałem, że na "kolorowe" piwa przyjdzie czas, a zacznę od czegoś, na czym najlepiej można się nauczyć całego procesu. Padło więc na American Pale Ale.

Składniki, które wykorzystałem do mojego debiutanckiego APA, miałem już sprowadzone i nie musiałem niczego dokupywać. Zresztą wybierając styl patrzyłem też pod kątem surowców, które miałem już w domu. Zasyp to w stu procentach słód Pale Ale ze Strzegomia, którego użyłem 2 kg. Po godzinnym zacieraniu wyzwaniem była filtracja. Tutaj nie zastosowałem żadnej z najbardziej powszechnych technik, jak wężyk z oplotu czy podwójne dno, tylko korzystałem z kuchennego sita, na którym układałem warstwę filtracyjną z młóta. Wiem, że w kwestii filtracji mam sporo do poprawienia, ale też wiem co, więc jestem przekonany, że z kolejną warką wyjdzie to jeszcze lepiej, a zwłaszcza efektywniej.

Kolejny etap to oczywiście gotowanie i chmielenie. W swoim pierwszym piwie chciałem wykorzystać swój ulubiony chmiel, czyli Simcoe, ale żeby skład nie był zupełnie banalny, nie stworzyłem single hopa, tylko dorzuciłem też amerykańskiego Cascade. Oba chmiele ze zbiorów z 2014 roku. Na początku gotowania miałem 9 litrów brzeczki, a po godzinie pozostało 6,5 litra, więc tutaj kolejny po filtracji punkt, przy którym stawiam wykrzyknik i począwszy od kolejnego warzenia oczekuję od samego siebie poprawy wydajności. Na taką ilość brzeczki wrzuciłem 5g Simcoe na 50 minut, potem kolejne 5g na 25 minut, a na ostatnie 10 minut wsypałem jeszcze 7g Cascade. Dzięki temu wycelowałem w goryczkę na poziomie 40 IBU.

Ilość piwa niewielka, więc i chłodzenie nie stanowiło jakiegoś wielkiego problemu. 6,5 litra wywaru dosyć szybko udało mi się ostudzić do 20 stopni w zimnej wodzie w zlewie. Następnie pomiar BLG i małe zaskoczenie. Celowałem w ekstrakt początkowy 12 BLG, a ostatecznie uzyskałem... 14 BLG. Niewiele brakowało, a nie zmieściłbym się w widełkach stylu American Pale Ale, a tak wyszło w jego górnych granicach. Po napowietrzeniu brzeczki i przelaniu do fermentora zadałem drożdże US-05. Na taką ilość użyłem 4,5 g drożdży, uprzednio zrehydratyzowanych. Później na fermentorze wylądowała pokrywa z rurką fermentacyjną i od tego momentu rozpoczęła się prawdziwa próba cierpliwości ;)

Piwo fermentowało w warunkach pokojowych, a warunki atmosferyczne na zewnątrz pozwoliły na osiągnięcie temperatury fermentacji 20-21 stopni przez cały czas. Burzliwa fermentacja trwała 7 dni, a ósmego dnia zlałem je na cichą. Ta z kolei trwała 17 dni - trwałaby o kilka dni krócej, ale w międzyczasie trafił mi się kilkudniowy wyjazd urlopowy. Na cichą fermentację do piwa powędrowało jeszcze sporo (w stosunku do ilości wykorzystanej przy gotowaniu) chmielu na zimno - 18 g Cascade i 10 g Simcoe. Wiem, że zaleca się, aby chmiel na zimno dodawać na ostatnie kilka dni cichej fermentacji, jednak zdecydowałem się wrzucić przy zlewaniu na cichą i zasadniczo z efektu jestem zadowolony, choć być może następnym razem zdecyduję się wrzucić chmiel tylko na kilka dni.

Drożdże spisały się na medal i odfermentowały piwo dość głęboko, bo do 3 BLG. Swoje zrobiła niewielka ilość, z którą bez problemu sobie poradziły, a być może także zacieranie w 65 stopniach, dzięki czemu brzeczka była dosyć dobrze fermentowalna. Ostatecznie po uwzględnieniu wszystkich strat, po odlaniu chmielin i osadu drożdżowego, pozostało mi 6 litrów gotowego piwa. Zważywszy na pojemność mojego fermentora - o połowę mniej niż mógłbym uwarzyć, ale mam już kilka uwag do samego siebie, po których wydajność na pewno się poprawi. Na taką ilość piwa przed zabutelkowaniem dodałem jeszcze 30 g glukozy. Granaty były tym, czego najbardziej się obawiałem się przy okazji premierowego warzenia, więc z glukozą nie szarżowałem, wolałem za pierwszym razem zrobić piwo za mało nagazowane niż przegazowane albo - nie daj Boże - wybuchające.

Kolejny krok to degustacja i wiązało się to z kolejną próbą cierpliwości, bo dałem sobie trzy tygodnie na otworzenie pierwszej butelki, aby sprawdzić stan nagazowania. W tym celu kilka piw wlałem do butelek o pojemności 330 ml. Szkoda by było otworzyć jeszcze niegotowe półlitrowe piwo ;) Kiedy po trzech i pół tygodnia otworzyłem ostatnią z "testowych" butelek i uznałem, że piwo jest już odpowiednio nagazowane, cztery butelki odstawiłem dla siebie (tak, tylko cztery, ale sam sobie jestem winien tak małej ilości gotowego piwa), a pozostałe sprezentowałem kilku osobom, którym to wcześniej obiecałem.



Nie licząc dwóch małych butelek, które otworzyłem głównie w celu sprawdzenia stopnia wysycenia, sam jeszcze swojego gotowego piwa nie spróbowałem. Niemniej na podstawie właśnie tych butelek "testowych" mogę stwierdzić, że wyszło lepiej niż się spodziewałem. Kiedy wreszcie "oficjalnie" otworzę butelkę swojego pierwszego piwa, nie omieszkam się tym pochwalić w osobnym wpisie ;)

17 kwietnia 2016

Co piłem w tym tygodniu? (11.04.-17.04.2016)

Na dobry początek nowego tygodnia sięgnąłem po jedną z nowości z Browaru Piwoteka, który jak zwykle przygotował coś niestandardowego i zaproponował górnofermentacyjnego Bocka i w dodatku American Bocka. Tadek wygląda bardzo ładnie, jest ciemnomiedziany i przykryty porządną warstwą puszystej jasnobeżowej piany, która do samego końca przykrywa powierzchnię piwa. W aromacie mamy trochę czekolady i delikatnie przypieczonej skórki od chleba, której towarzyszą cytrusowe (skórka pomarańczowa) i żywiczne motywy pochodzące od chmielu. W tle kręci się też trochę karmelu, a całość kojarzy się z ciastem zbliżonym do keksa. W smaku lekko kwaskowata paloność miesza się z wyraźną chmielową goryczką o profilu żywicznym, która zdaje się być wyższa niż sugerowane na etykiecie skromne 25 IBU. Dzięki dość wyraźnie zaznaczonym akcentom żywicznym i sosnowym momentami do głowy wkręca się skojarzenie ze stylem Black IPA, choć wyraźnie zaznaczona strona słodowa przypomina o tym, że jednak mamy do czynienia z koźlakiem. Eksperymenty Piwoteki szanuję, ten zresztą również, choć akurat Tadek jakoś mi szczególnie do gustu nie przypadł i chyba wolałbym spróbować klasycznego koźlaka.

Pracownia Piwa ma w swojej stałej ofercie kilka piw, które już wyrobiły sobie naprawdę solidną markę, i co jakiś czas oprócz zupełnie nowych piw pojawiają się też różne wariacje na temat tych piw podstawowych. 6 Joseph's Street to znakomity żytni Stout, którego bez wahania mogę postawić w czołówce krajowych Stoutów. Tym razem właśnie to piwo doczekało się wariacji i to od razu dwóch - jedna z dodatkiem kawy Etiopia Djimah, druga z kawą Peru Chanchamayo. Baza tych dwóch piw jest jednakowa, więc oba wyglądają... jednakowo rewelacyjnie. Niemal czarne i zupełnie nieprzejrzyste, pokryte warstwą zbitej, zbudowanej z drobnych oczek, trwałej piany w kolorze kawy z mlekiem. Aromat bardziej przypadł mi do gustu w wersji z kawą etiopską - mamy tutaj oczywiście kawę, czekoladę, kakao i wanilię, generalnie dość słodko w odbiorze. Wersja z kawą peruwiańską jest w tym aspekcie mniej wielowymiarowa, bo w niej dominuje zdecydowanie gorzka wysokoprocentowa czekolada. Właśnie ta druga wersja zrobiła na mnie lepsze wrażenie, jeśli chodzi o smak. W obu piwach pojawia się nieco kwaskowatej kawowej paloności i trochę nut czekoladowych, ale wersja z Peru Chanchamayo jest jakby bardziej bezkompromisowa, z bardziej wyrazistą, konkretniejszą goryczką o profilu czekoladowo-palono-ziołowym. Nie da się przejść obojętnie obok zniewalającej faktury obu piw, które są gęste, oleiste, bardzo wygładzone, wręcz aksamitne, a te wrażenia jeszcze podkreśla znikome wysycenie. 6 Joseph's Street to marka sama w sobie, a obie wersje z kawą są równie dobre jak pierwowzór, a być może nawet lepsze.

Piwo przygotowane przez Browar Birbant współpracy z multitapem Chmielarnia na jej urodziny miało wszelkie predyspozycje do tego, aby zachwycać. Blame Canada to Foreign Extra Stout o ekstrakcie 19,1 BLG (niektórzy piwa o takim ballingu nazywali RISami ;)) i 8% alkoholu, z dodatkiem syropu klonowego, oraz - jak czytamy na etykiecie - wyleżakowanego na trocinach o smaku Jacka Danielsa. Brzmi intrygująco! Przy przelaniu do szkła pierwsze rozczarowanie - piwo nalewa się, jakby to była cola. Jest mocno nagazowane, robi sporo szumu i tworzy na powierzchni skromną, pękającą i szybko opadającą pianę w beżowym kolorze. Znikła szybciej niż się pojawiła... i tyle ją widziano. W aromacie od początku bardzo słodko, mamy tu dużo czekolady mlecznej, kakao, nutę przypominającą czekoladki z nadzieniem oraz muśnięcie nuty szlachetnego alkoholu. Zapach jest przyjemny, ale szybko traci na intensywności. W smaku nadal jest słodko, czekoladowo, a na finiszu lekko zaznaczona jest palono-ziołowa goryczka. Zaraz, zaraz - ile to piwo ma ekstraktu? 19,1 BLG... a sprawia wrażenie wodnistego, zdecydowanie brak mu tzw. "ciała", pełni słodowej. Potencjał, jaki Blame Canada zdawał się posiadać na samym początku, nie został tu niestety do końca wykorzystany.

Carolina Reaper to papryczka, która zyskała sobie miano najostrzejszej papryczki na świecie. Oto właśnie wylądowała w piwie, a konkretnie w Brown Porterze o nazwie Fraszka Jana, który wspólnymi siłami przygotowały browary Piwoteka i Jana. Piwo wygląda jak Brown Porter (jest ciemnobrązowe, pod światło ciemnomiedziane, z ładną beżową pianą na powierzchni) i pachnie jak Brown Porter (słodowo, z nutami czekoladowymi i orzechowymi). Przed wzięciem łyka wziąłem głęboki oddech, nie wiedząc czego mam się spodziewać w kwestii poziomu ostrości... i okazało się, że da się to wypić ;) Papryczkowa pikantność pojawia się nie tyle w smaku, co w posmaku, który staje się bardzo wyrazisty po przełknięciu piwa, piekąc w podniebienie. Poziom ostrości jest wysoki, ale nie na tyle, żeby piwo stawało się niepijalne dla kogoś, kto nie lubi ostrych potraw. Ale obecności papryczki Carolina Reaper nie da się nie zauważyć, to pewne! Typowo chmielowa goryczka pewnie jest, ale zdecydowanie jest przykryta pikantnością papryczek i w tym piwie jest absolutnie drugoplanowa. Wysycenie jest niskie, dzięki czemu piwo ma przyjemną, wygładzoną fakturę, którą pewnie dodatkowo podkręca użycie słodu żytniego. Fraszka Jana to ciekawy eksperyment, ale dla mnie tylko eksperyment, na pewno nie jest to piwo, po które sięgałbym codziennie. Do kebaba zawsze wybieram ostry sos, ale akurat w piwie papryczki to chyba nie moja bajka ;)

Dawno nie sięgałem po nowości z Doctor Brew, bo jakoś zmęczyłem się ideą single hopów, które stały się bardzo przewidywalne i przestały jakkolwiek zaskakiwać. Mimo wszystko na wieść o pojawieniu się RISa i Barley Wine'a w dwóch odsłonach (oba leżakowane w beczkach po brandy i po bourbonie) nabrałem ochoty na to, żeby tych piw spróbować. Wyzwaniem było już samo zakupienie tych piw, ale po różnych perypetiach udało mi się zdobyć trzy z czterech piw. Do kompletu zabrakło tylko BW z beczek po bourbonie, za to Barley Wine Brandy Barrel Aged pojawiło się na mojej półce. Piwo ma ciemnobursztynową barwę, a w zależności od tego, pod jakim kątem się na nie spojrzy, nawet miedzianą. Piany właściwie brak, bo pojawił się zaledwie pierścień przy brzegach, ale powiedzmy, że w piwie o ekstrakcie 24 BLG brak piany daje się wytłumaczyć. Aromat jest bardzo przyjemny, przede wszystkim jest karmelowo i z bardzo wyraźnym wpływem beczki po brandy. Czuć szlachetny alkohol, który jednak jest przyjemny i nie gryzie w nos. W smaku jest przede wszystkim bardzo słodko, jeszcze więcej karmelu i jeszcze więcej motywów pochodzących od beczki po brandy, w tym wyraźne alkoholowe pieczenie w przełyk i podniebienie po wzięciu łyka. Oprócz tego sporo nut owoców - śliwek, czereśni, truskawek - ale i suszu owocowego, a także lekka nutka winna, którą pewnie sugeruje wyczuwalna obecność alkoholu. Na finiszu pojawia się wyraźna, przyjemna ziołowo-apteczna (wcale nie w złym znaczeniu) goryczka z odrobiną grejpfruta w tle. Goryczka jest krótka i pozostawia po sobie wytrawny owocowy posmak, zachęcający do sięgania po kolejne łyki. Piwo ma oczywiście charakter degustacyjny, choć i tak jak na swoje parametry jest całkiem dobrze pijalne, mimo alkoholowego pieczenia i jego obecności w aromacie, bo tak naprawdę to właśnie ten wpływ beczki po brandy nadaje temu piwu prawdziwego charakteru. Całkiem dobre piwo, choć nie potrafię odpowiedzieć, czy warte "zabijania się" o nie i swojej ceny (za butelkę 330 ml dałem 19 zł). Nie mówię, że tak. Nie mówię, że nie.

Na koniec tygodnia zostawiłem sobie najmocniejszy kaliber, czyli RISy. Kilka ich mi się na półce ostało, w pierwszej kolejności padło na WRCLW Rye RIS Bourbon Barrel Aged, czyli nieco lepszą od podstawowej (uprzedzam fakty!) wersję RISa z Browaru Stu Mostów. Bardzo skromna piana na samym początku była właściwie jedynym mankamentem, ale w przypadku tak mocnego (23 BLG ekstraktu, 10,2% alkoholu) piwa można przejść nad tym do porządku dziennego ;) Natomiast nad wyczuwalnym wpływem leżakowania w beczkach po burbonie przejść obojętnie nie sposób! Aromat to gorzka czekolada i lekka paloność, nad którymi zdecydowanie góruje zapach wanilii i lekka nuta szlachetnego alkoholu. Gdybyście nalali sobie do szklanki czystej whisky - to mniej więcej tak by to pachniało. W smaku obecne są te same cechy, ale w jeszcze bardziej wyrazistym wydaniu. Wanilia, deserowa czekolada, trufle, praliny z nadzieniem alkoholowym (ostatnio jadłem coś takiego jak bomba rumowa - również mam takie skojarzenie), kakao. Na finiszu pojawia się wyraźna, dość wysoka, ale szybko znikająca palono-ziołowa goryczka, a towarzyszy jej uczucie alkoholowego pieczenia w podniebienie i przełyk, no i wyraźne alkoholowe rozgrzewanie. Piwo jest zdecydowanie degustacyjne, już po połowie butelki czułem, że mam swoje w głowie i we krwi. Alkohol może nie jest dobrze ukryty, ale mam wrażenie, że nawet niezbyt stara się ukryć i wcale mi to nie przeszkadza, bo przyjmuje raczej szlachetny charakter. Piwo jest gęste i oleiste, nisko wysycone, co tylko jeszcze bardziej podkreśla jego gładką fakturę. Jak dla mnie - tak jak uprzedziłem już na początku - wersja leżakowana w beczkach jest lepsza od pierwowzoru, bo ten wpływ beczki jest tu bardzo wyczuwalny. Jak ktoś jest fanem whisky lub po prostu piw leżakowanych w takich beczkach - polecam sięgnięcie po tego RISa.

Dla porównania sięgnąłem po jeszcze jednego RISa, a konkretnie po RIS Blended Barrel Aged, czyli trzy wersje RISa leżakowanego w beczkach po rumie, po whiskey i po bourbonie połączone ze sobą. Takim oto specyfikiem uraczył nas Browar Birbant. Ich Old Ale leżakowany w beczce po whisky Slyrs był jednym z piw, które w ubiegłym roku wprost wystrzeliło mnie z butów, więc podszedłem do tego piwa z przekonaniem, że na leżakowaniu Birbant zna się bardzo dobrze. RIS w wersji trzy w jednym pachnie czekoladą i kakao, a poza tym posiada dość stonowane cechy pochodzące z leżakowania w beczkach, jest trochę wanilii i lekka nutka alkoholowa. W smaku mamy delikatnie paloną kwaskowatość, która przeradza się w popiołowy posmak, jest sporo gorzkiej czekolady, palono-ziołowa, szybko znikająca goryczka na finiszu. Piwo jest nieco bardziej wysycone niż RIS z Browaru Stu Mostów, a ponadto - mimo wyższego ekstraktu (tam 23 BLG, a tutaj 24,5) - sprawia wrażenie trochę bardziej wodnistego, choć oczywiście nie ma mowy o wodnistości, bo wyraźnie czuć wagę tego piwa. Piwo jest niezłe, choć jeśli miałbym porównywać te dwa RISy, to ten pierwszy wypadł nieco bardziej wyraziście, a w każdym razie nieco bardziej "beczkowo".

Jeśli miałbym wybrać piwo, które w tym tygodniu zrobiło na mnie największe wrażenie, to chyba padłoby na RISa z Browaru Stu Mostów, choć zarówno obydwa Stouty z Pracowni Piwa, jak i Barley Wine z Doctor Brew z dużą chęcią bym powtórzył.

10 kwietnia 2016

Co piłem w tym tygodniu? (04.04.- 09.04.2016)

Kolejny tydzień rozpocząłem od Mùlka, czyli Hefeweizena z Browaru Baba Jaga. Do piw pszenicznych mam pewną słabość i wyczekuję na takie, do którego z chęcią będę wracał. Zapowiadało się na to, że piwo z Baby Jagi ma ku temu potencjał ze względu na wykorzystanie polskich płynnych drożdży z Fermentum Mobile, na których już parę smacznych Weizenów powstało. Wygląd Mùlk ma bardzo zachęcający, jest jasnozłoty, wręcz żółto-słoneczny, jest oczywiście mocno zmętniony, w bardzo ładny sposób opalizujący. Biała piana zbudowana z małych, średnich i nieco większych oczek jest umiarkowanie obfita i może mogłaby tworzyć grubszą warstwę, ale z drugiej strony przelanie do szkła nie stanowi problemu, bo czasem z uwagi na dużo piany nalewanie Weizena jest nieco uciążliwe. Aromat? Pierwszy niuch i już wiem, że jest dobrze. Dominują dojrzałe banany, ale i goździki zaznaczają swą obecność. Brak aromatu gumy balonowej. W smaku proporcje między bananem i goździkiem się odwracają i dominować zaczyna ten drugi. Oj tak, goździk jest tu wyraźnie wyczuwalny i to bardzo dobrze, bo na takie Weizeny czekam. W tle cały czas pobrzmiewa lekka pszeniczna kwaskowatość, która zwiększa efekt orzeźwienia. Goryczki właściwie brak, na finiszu przez przełyk zaledwie przemyka delikatna szlachetna metaliczność charakterystyczna dla niemieckiego chmielu. Piwo jest wytrawne, lekkie, choć nie sprawia wrażenia wodnistego. Wysycenie jest intensywne, wyczuwalne, zbliżające się do wysokiego, ale nie przekraczające tej granicy. Mùlk to bardzo dobry, orzeźwiający, całkiem stylowy Hefeweizen, w którym znów dobrze sprawdziły się polskie drożdże. A piwo jest godne polecenia, tym bardziej, jeśli ktoś - tak jak ja - jest fanem pszenicznych piw.

Jednym z piw mających w ubiegłym roku najlepsze recenzje było Pan IPAni z Browaru Trzech Kumpli, czyli Wheat IPA. Podwójna wersja tego piwa miała swoją premierę jeszcze w ubiegłym roku, ale ja dopiero teraz mam okazję go spróbować. Pan IPAni Double nie wygląda tak jak podstawowa wersja, ponieważ jest o wiele jaśniejsze. Piwo ma właściwie słoneczno-żółtą barwę i jest tak mocno zmętnione, że aż zupełnie nieprzejrzyste. Piana jest słabiutka, niezbyt obfita i szybko znikająca. Na szczęście była pierwszym i ostatnim mankamentem ;) Piwo ma obłędny aromat. W tle pobrzmiewa przyjemna nuta podbudowy słodowej, ale jednak najwięcej do powiedzenia mają chmiele, które objawiają się tutaj intensywnym zapachem cytrusów, owoców tropikalnych i białych owoców. Równie intensywnie owocowo i głównie cytrusowo jest także w smaku. Mamy delikatną cytrusową kwaskowatość, a na finiszu pojawia się wyraźna, ale dość krótka i niezalegająca goryczka o profilu grejpfrutowym. Piwo ma aksamitną fakturę, płatki pszenne i owsiane skutecznie je wygładziły. Pana IPAni pije się bardzo przyjemnie, alkohol (niby nic, ale to jednak ponad 7%) jest zupełnie niewyczuwalny, piwo jest orzeźwiające i nadające się do spożywania w większej ilości, co pewnie mogłoby się okazać nieco zdradliwe. Browar Trzech Kumpli trzyma poziom, Pan IPAni - również w wersji Double - też trzyma poziom.

W ubiegłym tygodniu dotarły do mnie zamówione szklanki z Krosna, a piwkiem, które jako pierwsze miałem okazję skosztować z tego szkła, okazał się Clint, czyli żytnie American Pale Ale z Browaru Solipiwko, który kontynuuje serię kojarzącą się z filmowymi twardzielami (poprzednio Bruce i Chuck). Clint - ale tylko ten w butelce - jest  nieco słabszy od swoich poprzedników, bo ma tylko 12 BLG ekstraktu i 4,7% alkoholu, a także goryczkę na poziomie 42 IBU. Jasnozłote piwo w krośnieńskim szkle prezentuje się bardzo ładnie, jest klarowne i pokryte grubą warstwą puszystej białej piany, która do końca pozostawia warstewkę na powierzchni. Clint pachnie owocami tropikalnymi, ale dominuje nuta naftowo-cytrusowa, która jest charakterystyczna dla Mosaica. Podobnie jest w smaku, jednak tu pojawia się jednak wyraźna, choć umiarkowana goryczka o profilu połowicznie grejpfrutowym, a połowicznie ziołowym, nawet nieco piołunowym, choć nie staje się przez to zalegająca. Niskie nagazowanie, ale pewnie przede wszystkim żytni zasyp słodowy powodują, że piwo ma przyjemną, gładką fakturę, a nawet pewną oleistość, którą daje się wyczuć na podniebieniu. Dobre piwo, dzięki swojej wytrawności i specyficznej goryczce, jest orzeźwiające i zaspokajające pragnienie. A nowe szkło? Sądzę, że je polubię, tak jak i polubiłem pierwsze piwo, które z niego wypiłem :)

West Coast IPA to styl, w którym pojawiło się u nas w ostatnim czasie sporo fajnych piw, można nawet powiedzieć, że zdominował moją listę 10 najlepszych jasnych piw 2015 roku. W każdym razie z zainteresowaniem sięgam po kolejne piwa w tym stylu, bo choć jakoś wprost nie zaliczam go do moich ulubionych, to jednak zwykle u mnie plusują. Vato Loco z zawierciańskiego Browaru Jana miał więc potencjał, żeby przypaść mi do gustu. Piwo (jego parametry to 16,5 BLG ekstraktu i 6,5% alkoholu) ma ciemnozłotą barwę i jest wyraźnie zmętnione, choć przejrzyste. Piana tworzy się dosyć obfita, choć nie wiem czy to nie zasługa krośnieńskiego szkła, z którego korzystam po raz drugi i póki co piana buduje się w nim całkiem ładna. Aromat to głównie owoce cytrusowe (choć kręci mi się w nosie lekko kwaskowata nutka, która kojarzy mi się z rabarbarem) z karmelem w tle. W smaku mamy cytrusową kwaskowatość, ale tuż po niej całkowitą dominację przejmuje wysoka (jak dla mnie wyższa niż sugerowane na etykiecie 60 IBU - w ciemno strzeliłbym w 80) goryczka o profilu grejpfrutowym, ale z pewną nieco ściągającą i trochę zalegającą nutą łodygową. Goryczka w tym stylu jest wskazana i tylko podkreśla wytrawny charakter piwa (tutaj także zdecydowanie kontruje odrobinę karmelowej słodyczy, która pojawia się w aromacie), ale mam wrażenie, że jest trochę za ostra, zbyt piekąca. Ale goryczkę akurat lubię, więc nie zamierzam na nią narzekać. Nagazowanie jest niewysokie, piwo jest orzeźwiające, zaspokajające pragnienie. Piwo jest poprawne i od tej poprawności ani na plus, ani na minus nie odstaje. Zważywszy na to, że to dopiero trzecie (w tym jedno było kooperacyjne) piwo z Browaru Jana, którego mam możliwość spróbowania i nie miałem jeszcze do końca wyklarowanych oczekiwań, jest nieźle.

O ile z Browarem Jana miałem wcześniej styczność, o tyle piwo z Antybrowaru trafiło na moją półkę po raz pierwszy. Padło na Antykwariat (nazwy wszystkich piw rozpoczynają się od Anty- lub Pro-), czyli American Smoked Stout. Taka kombinacja mnie zaintrygowała, bo piłem wcześniej wędzone Stouty oraz American Stouty, ale takiej wariacji sobie nie przypominam. Wizualnie piwo prezentuje się pierwszorzędnie, jest niemal czarne z jasnobrązową pianą, a ściankach szkła pozostawia oleiste ślady. Aromat intryguje - mamy tutaj zarówno wyraźną wędzonkę, jak i sporo cytrusów, a to zestawienie jako całość jest zaskakujące, ciekawe, ale nie do końca jestem przekonany, czy dobrze współgrające ze sobą. W smaku oprócz ogniskowej dymności oraz nieco kwaskowatej paloności, pojawia się wyraźna, ale krótka grejpfrutowa goryczka. Antykwariat jest piwem wytrawnym, nisko wysyconym i... zdecydowanie nie dla każdego. Za tym piwem można się albo przepadać, albo go nie lubić. Ja jestem bardziej "na tak", choć jest coś w tym piwie, co sprawia, że w głowie pojawia mi się niewielki znak zapytania, coś mi w nim nie pasuje. Tak czy inaczej - nijakości temu piwu nie da się zarzucić, co już jest zaletą. Mimo nie do końca sprecyzowanej opinii na temat tego piwa, pierwszą moją styczność z Antybrowarem oraz jego debiut na blogu oceniam na plus.

3 kwietnia 2016

Co piłem w tym tygodniu? (28.03. - 02.04.2016)


Po dwutygodniowej przerwie od piwnych nowości, która była spowodowana najpierw urlopem w Kołobrzegu, a następnie świętami wielkanocnymi, wróciłem wreszcie do sprawdzania, co nowego (choć doszliśmy do takiego momentu, w którym piwa sprzed miesiąca to już nie nowości) proponują polskie browary rzemieślnicze i kontraktowe. Począwszy od niniejszego wpisu zmieniam nieco zresztą formułę prowadzenia bloga, bowiem od teraz mam zamiar w jednym zbiorczym niedzielnym poście podsumowywać wszystkie piwa, których próbowałem w trakcie minionego tygodnia. Oto co znalazło się w moim piwnym menu w mijającym tygodniu:

Pierwszym piwem, po które sięgnąłem po świętach, okazało się ASAP, czyli Double IPA z Browaru Artezan. Styl przez większość beer geeków raczej lubiany, mający duży potencjał, ale chyba dosyć łatwy do schrzanienia, bo wystarczy zrobić piwo zbyt mdłe albo z nieprzyjemną zalegającą goryczką, aby skutecznie do swojego piwa zniechęcić. Artezan uniknął wpadki i przygotował udane podwójne IPA o ekstrakcie 18 BLG i 8% alkoholu. ASAP ma jasnozłotą barwę i nieco mydlaną, zbudowaną ze średnich pęcherzyków pianę, która szybko opada i zostawia po sobie tylko pierścień przy brzegach. Zarówno aromat jak i smak jest intensywnie owocowy, przy czym zapach to głównie tropiki i trochę białych owoców (wyraźne tło stanowi podbudowa słodowa), a w smaku owocom tropikalnym towarzyszy więcej cytrusów. Goryczka? Jest okej, jest żywiczno-sosnowa z motywami ziołowymi, jest wysoka, ale nie przesadzona i na pewno nie można powiedzieć, żeby zalegała w gardle zbyt długo. Zabawna jest informacja na temat poziomu IBU na etykiecie - "Ile? Na pewno tyle nie ma!" - taki mały prztyczek w nos dla wszystkich, którzy bardziej niż na samym piwie skupiają się na jego parametrach i oceniają piwo po samej etykiecie. Piwo jest udane i smaczne, do czego Artezan przyzwyczaił, ale moim zdaniem chyba brakuje mu czegoś ekstra, aby wyróżniało się ponad solidność.

Nie szlajam się zbyt często po knajpach, tym samym rzadko mam możliwość spróbowania piw z browarów, które swoich specjałów nie butelkują. Dlatego też nie miałem do tej pory styczności z powszechnie chwalonym Piwnym Podziemiem. Tak się jednak złożyło, że owoc (cytrusowy!) ich współpracy z Pracownią Piwa trafił do butelek, dzięki czemu po raz pierwszy skosztowałem czegoś, w czym Piwne Podziemie "maczało palce". Juicy Wave to piwo w stylu North-East American IPA, ma 16,6 BLG ekstraktu, 7,2% alkoholu, goryczkę na poziomie 60 IBU (rzekomo - w ciemno oceniłbym na max 40) oraz... 625 ICU, czyli wskaźnik mówiący o tym, ile gramów zestu z owoców cytrusowych zostało użytych na litr piwa. Bez wątpienia jest intensywnie cytrusowo. W aromacie pojawiają się też motywy multiwitaminy. Smak jest jeszcze bardziej intensywny, a orzeźwiający efekt wzmacnia lekka cytrusowa kwaskowatość i przyjemna goryczka, która przyjmuje charakter trochę grejpfrutowy, a trochę w typie gorzkiej skórki cytrusów, jest wyraźna, choć raczej umiarkowana. Piwo jest na pewno orzeźwiające, na pewno intensywnie owocowe, rześkie, uderzające świeżością i godne polecenia osobom lubującym się w American IPA.

W tym tygodniu we Wrocławiu odbyła się czwarta edycja Beer Geek Madness, na którym kilkanaście zaproszonych browarów premierowo prezentowało wiele nieźle zakręconych piw. Ja jednak dopiero w minionym tygodniu sięgnąłem po piwo, które debiutowało rok temu, podczas drugiej edycji BGM. Browar Kraftwerk przygotował wówczas Smoked Chili IPA o nazwie Citrinitas - jak nazwa stylu wskazuje, cechą charakterystyczną tego piwa było dodanie papryczek chili oraz wykorzystanie wędzonego słodu. Kiedy słyszę o zestawieniu do pary słów "Kraftwerk" i "wędzonka", zacieram ręce, bo mam wrażenie, że właśnie do dymionych piw chłopaki ze Śląska mają szczególnie dobrą rękę. W aromacie Citrinitas rzeczywiście dominuje wyraźna i trwała bukowa wędzonka, której towarzyszy zapach cytrusów i trzeba przyznać, że jest to dość oryginalnym połączeniem. W smaku pierwsze skrzypce grają jeszcze inne cechy - wyraźna, choć umiarkowanie wysoka grejpfrutowa goryczka, a także pikantność pochodząca od chili. Ta ostatnia dodaje trochę od siebie do odczucia goryczki, ale przede wszystkim odkłada się w ustach i na podniebieniu w postaci lekko piekącego papryczkowego posmaku. Piwo jest ciekawe i na pewno nie jest "kolejnym nudnym IPA", za oryginalność i odwagę w eksperymentowaniu Browarowi Kraftwerk należy się plus. Ponadto potwierdziło się, że piwa wędzone są ich mocną stroną. Mimo wszystko jednak chyba nie jest to piwo, do którego często będę wracał.

Tak wyszło w tym tygodniu, że nadrabiałem zaległości jeszcze z ubiegłego roku, bo kolejnym wypitym przeze mnie piwem było Ucho od Śledzia, które w swoim czasie zrobiło sporo szumu, ponieważ jest to Stout z... Właśnie tak, ze śledziami! Browar Piwoteka nie pierwszy - i nie ostatni - raz pokazuje, że nie boi się eksperymentów, także zalecając picie piwa ze słoika oraz zestawienie go z... pieczoną śledzioną ;) Zalecenia odnośnie sugerowanego szkła oraz food pairingu mimo wszystko zignorowałem, ale jeśli chodzi o samo piwo to efekt jest jak najbardziej zadowalający, bo jest przede wszystkim smaczne i dobrze pijalne. Obecność śledzia jest wyczuwalna, ale absolutnie się nie narzuca, a pewnie ktoś, kto nie wiedziałby, że użyto tutaj tak zaskakującego dodatku, nie zwróciłby na niego uwagi. Generalnie dominuje czekolada, zarówno w aromacie, jak i w smaku. W zapachu towarzyszy jej wędzonka, która w pewnych momentach przybiera nieco dziwny charakter, z jakim jeszcze się w wędzonym piwie nie spotkałem - być może wędzony śledź daje o sobie znać. W smaku tuż po pierwszym czekoladowym akordzie, wjeżdża wyraźnie zaznaczona, typowo dry stoutowa, ziołowo-palona goryczka. Ostatnie słowo należy jeszcze do śledzia. Na samym finiszu pojawia się lekki posmak czekoladowo-popiołowo-... śledziowy :) Dzięki płatkom owsianym oraz niskiemu nagazowaniu piwo ma przyjemną, gładką teksturę. Mimo że jest raczej wytrawne, nie brakuje mu ciała. Dobre piwo, po prostu dobry Stout. Miałem obawy, czy nie będzie to zbyt ekstremalne piwo i na szczęście okazało się, że nic z tych rzeczy.

Po te cztery piwa sięgnąłem w ubiegłym tygodniu. O ile żadne z nich nie wyrwało mnie z butów, to również żadne nie zawiodło i nie wypadło poniżej przyzwoitego poziomu. Każde mogę ze spokojnym sumieniem polecić, o ile ktoś nie ma awersji do papryczek chili lub śledzi w piwie ;)