20 listopada 2015

Browar Szpunt - Night Wolf [recenzja]

Browar Szpunt był na językach jeszcze zanim światło dzienne ujrzało ich pierwsze piwo. Powodem tego poruszenia było miejsce warzenia piwa, czyli Browar Koreb w Łasku, który raczej nie ma najlepszych notowań w środowisku polskiego piwowarstwa rzemieślniczego. W pierwszym okresie działalności Szpunt przygotował tam i wypuścił na rynek cztery piwa. Na początek był American Bitter, później American Wheat, a następnie - kiedy już nazwą piwa nie był po prostu jego styl - pojawiły się Master Exploder (American Pale Ale) i Summer Time (Session IPA).


Miałem okazję próbować każdego z tych piw i żadne mnie nie zachwyciło. Raczej nie mam wątpliwości co do tego, że najlepsze wrażenie zrobił na mnie American Wheat, ale z jednym zastrzeżeniem. Mianowicie doskonale pamiętam, że piłem to piwo minionego upalnego lata, podczas jednego z tych dni, podczas których żar lał się z nieba, a schłodzone piwo zadziałało wtedy na mnie wręcz zbawiennie. Tego, czy to właśnie Amerykańska Pszenica ze Szpunta mnie wtedy uratowała, czy też podobnie orzeźwiłoby mnie cokolwiek zimnego, w tej chwili nie chciałbym rozstrzygać ;) Trzy pozostałe piwa nie zapisały się jakoś szczególnie w mojej pamięci, a moje notatki podpowiadają mi jedynie, że idealnie nie było - tu trochę diacetylu, tam lekki DMS... Nie przywiązuję jednak do tego wagi, bo mimo wszystko nie było źle, a ponadto były to początki, w dodatku początki w (niesławnym) Korebie, a więc obowiązywała jeszcze w pewnym sensie taryfa ulgowa.

Nadszedł jednak czas, kiedy o Browarze Szpunt znów zaczęło się sporo mówić, ale tym razem nie szeptano sobie słów "Słyszałeś, że Szpunt będzie warzył w Korebie?", tylko "Słyszałeś, że Szpunt uwarzy Whisky Stout?". Już od pierwszych wzmianek było na co czekać, bo nie mamy na rynku zbyt wielu piw w tym stylu. W międzyczasie dokonała się również rewolucja oprawy wizualnej Browaru Szpunt, który zmienił swoje logo, a także zaprezentował bardzo ładne etykiety dwóch nowych piw. Te ostatnie to owoc współpracy z Agencją Reklamową FLOV, która profesjonalnie dba o wygląd etykiet niejednego browaru kontraktowego w Polsce. A przyznać trzeba, że wcześniej etykiety Szpunta były co najmniej minimalistyczne, żeby nie powiedzieć, że surowe. 

Wszystkie te zmiany sugerowały wkroczenie na wyższy poziom wtajemniczenia, z zainteresowaniem sięgnąłem więc po butelkę Night Wolfa, taką bowiem nazwę otrzymał Whisky Stout z Browaru Szpunt. Po przelaniu z butelki do szkła zaprezentowało się przede mną niemal czarne i całkowicie nieprzejrzyste piwo z raczej mało obfitą warstwą beżowej piany, w dodatku dość szybko opadającą, choć pierścień przy brzegach jak i ślady piany na ściankach pozostały do końca. Aromat nie pozostawił wątpliwości - to jest to, co lubię! Torfowa wędzonka uderzyła już w pierwszej sekundzie mojego starcia z Nocnym Wilkiem. Motywy kojarzące się z rozgrzanym asfaltem i przypalonym olejem po smażeniu frytek są tu w przewadze, ale w tle przemyka też dymno-popiołowa nuta szynkowa. Wyraźnie daje się też wyczuć czekolada, ale jednak jest zdominowana przez intensywną wędzoność. Na początku miałem wrażenie, że w smaku nastąpiło odwrócenie ról, czyli czekolada z domieszką delikatnej kawowej kwaskowatości dominuje, a wędzonka się chowa... jednak moc tej ostatniej nie pozwoliła się zdominować i po przyzwyczajeniu się kubków smakowych wszystko wróciło do normy. Piwo samo w sobie jest raczej słodkie (mimo wszystko ta czekolada jest tu obecna), jednak na samym finiszu delikatnie zaznacza się ziołowa goryczka, która jednak szybko znika, a piwo pozostawia czekoladowo-palony posmak, który zachęca do wzięcia kolejnego łyka tego jakże gładkiego (to zapewne efekt dodania płatków owsianych i pszennych) trunku.


Z Koreba wyjechało dobre piwo - to nie ulega wątpliwości. Nie odważę się ogłaszać, że to piwo wpada przebojem do krajowej ekstraklasy, ale wśród piw w tym stylu - a tych jak pisałem nie ma u nas zbyt wielu - zdecydowanie jest w czołówce. Jest to też najlepsze do tej pory piwo Browaru Szpunt. Co prawda nie miałem jeszcze okazji spróbowania drugiej nowości ze Szpunta, czyli Nigami, piwa w stylu White IPA, ale pewien wewnętrzny głos, który podobnie jak ja bardzo lubi intensywną wędzonkę w piwie, podpowiada mi, że to właśnie Night Wolf ma szansę na dłużej pozostać w mojej pamięci.

10 listopada 2015

Dynia w piwie? Krótki przegląd piw dyniowych

Nie ma w moim kalendarzu takiego święta jak Halloween, więc sceptycznie podchodzę do wszelakich dyń uśmiechających się do mnie lub próbujących mnie przestraszyć z każdej możliwej strony w tym czasie. Halloweenowy zawrót głowy nie omija również piwnego światka, czego wynikiem jest pojawienie się na rynku piw, w których właśnie dynia odgrywa główną rolę, a przynajmniej jej użycie robi za przynętę. Mnie w każdym razie należy zaliczyć do grona osób, które co prawda dobrowolnie, ale się na tę przynętę złapały, bo choć szaleństwo związane z przeszczepionym z Ameryki świętem mnie nie rusza, to na zakup zestawu piw dyniowych się skusiłem.


Wśród tych czterech piw, dwa to nowości - Zośka Straszybotka z Piwoteki oraz Piotrek z Bagien Pumpkin Ale z Jana Olbrachta. Z kolei Dyniamit z Pinty i Muerto z Kingpina to pozycje już dość dobrze zakorzenione w świadomości konsumentów, jednak z uwagi na szczyt sezonu dyniowego właśnie teraz otrzymujemy nowe warki tych specyfików. Wyróżnia się w tym gronie piwo z Piwoteki, gdyż Zośka Straszybotka to piwo w stylu Gose, a właściwie Pumpkin Gose. Pozostałe określone zostały mianem Pumpkin Ale.

Na początku sięgam właśnie po wyróżniającą się Zośkę Straszybotkę. Etykieta Zośki utrzymana jest w stylistyce, do której przyzwyczaiła łódzka Piwoteka. Mamy więc kontur tytułowej postaci związanej z którąś z miejskich legend, a w jego obrębie krótką historię tejże postaci. Bardzo fajne są te etykiety, choć ich mankamentem jest to, że na sklepowej półce z daleka niewiele różnią się od siebie. Ważne jednak, że mamy na etykiecie komplet informacji o parametrach (14% ekstraktu, 5,5% alkoholu, 7 IBU) oraz pełny skład, w którym największą moją ciekawość oprócz dyni wzbudzają dodatki: sól himalajska, goździki i ziele angielskie.

Zośka ma kolor jasnozłoty, a właściwie z powodu dość silnej opalizacji jest po prostu jasnopomarańczowa. Piana tworzy się skromna, ale jest nawet trwała, do końca nie znika z powierzchni piwa cienki kożuszek, a także pojawia się delikatna koronka na ściankach. W aromacie dominują przyprawy, wymienione w składzie piwa, z naciskiem na goździki. Chyba czuję też jakiś rodzaj kwaśności, bo przez tył głowy przebiega mi skojarzenie z dynią w occie (o której mowa jest też na etykiecie, więc być może to tylko autosugestia), który to specjał miałem kiedyś okazję kosztować. W smaku ta kwaskowatość jest oczywiście wyraźniejsza niż w aromacie, choć i tak słabsza niż się spodziewałem, ale wcale nie twierdzę, że to źle. Jakbym miał scharakteryzować ten rodzaj kwaśności, to chyba porównałbym ją do octu winnego. Oprócz tego oczywiście nadal swoją obecność zaznaczają przyprawy i wciąż najwięcej jest goździków. Goryczki właściwie brak, przez chwilę pojawia się tylko w posmaku, ale i tak przykrywa ją lekka słoność. Szkoda, że jest to tylko słonawe muśnięcie, nie miałbym nic przeciwko temu, aby tej soli było więcej. Piwo jest wyraźnie nagazowane, co bardzo dobrze mu służy. Jest orzeźwiające, rześkie, a słonawo-kwaskowaty posmak zdecydowanie zachęca do sięgania po kolejne łyki. Ciekawe, wyraziste piwo, zdominowane przez goździki i lekką kwaskowatość ze szczyptą soli na finiszu.

Jan Olbracht Rzemieślniczy z Piotrkowa Trybunalskiego swoje Pumpkin Ale włączył do dobrze znanej serii Piotrek z Bagien z charakterystycznymi etykietami, na których straszyć próbuje znany z pozostałych piw tej serii bagienny stwór, tym razem w dość mrocznej scenerii i w towarzystwie nietoperzy. Cechą charakterystyczną tego piwa jest użycie belgijskich drożdży, tak więc tutaj również możemy spodziewać się przyprawowych akcentów, ale pochodzących właśnie od tych drożdży, a nie tylko dzięki dodaniu przypraw do piwa. Z etykiety dowiadujemy się też, że dynia została dodana w postaci miąższu i pestek. Oprócz składu (jak zwykle w przypadku serii Piotrek z Bagien szczegółowego) mamy też informację o parametrach - piwo ma 4,7% alkoholu przy 12,5% ekstraktu i goryczkę na poziomie 26 IBU.

Dyniowy Piotrek barwę ma na granicy ciemnozłotej i jasnobursztynowej, ale gdy na piwo spojrzy się pod światło, staje się zdecydowanie bursztynowe, jest przy tym w dość wysokim stopniu przejrzyste. Piana jest jasnopomarańczowa, przy przelewaniu piwa z butelki tworzy się dość obfita, ale średnie oczka pękają i piana szybko się redukuje do cienkiego kożuszka na powierzchni. Od tego momentu jest dość charakterystycznie pod każdym względem. W aromacie mamy lekko pikantną przyprawowość, nuty owocowe pochodzące zarówno od drożdży (brzoskwinia) jak i od chmieli (agrest, białe winogrona, odrobina cytrysów), ale również wyraźnie zaakcentowana jest obecność dyni, która przybiera charakter trochę warzywny (nie jest to bynajmniej DMS!), a trochę jakby kwaskowaty. Bardzo zbliżone cechy występują też w smaku, głównie zaraz po wzięciu łyka, jednak szybko skontrowane zostają wyraźną goryczką, która choć nie jest nieprzyjemna, to jednak mam wrażenie, że zbyt długa, trochę zalegająca w ustach. Dyniowy Piotrek z Bagien należy do tej kategorii piw, które są wyraziste, oryginalne, wyróżniające się (nie ma możliwości, żebym pomylił go z czymkolwiek, co do tej pory piłem), za co należy się plus, ale z drugiej strony nie wybijającym się ponad solidność. Kompozycja składników jest ciekawa i w sumie dobrze dobrana - główne role grają belgijskie drożdże, następnie chmiele (moją uwagę najbardziej przyciąga Mosaic), ale i obecność dyni jest tutaj zauważalna, a przecież przede wszystkim właśnie jej tym razem w piwie poszukiwałem.


Browar Kingpin wrócił ze swoim Pumpkin Ale noszącym nazwę Muerto. Do przygotowania tego piwa wykorzystana została dynia odmiany Hokkaido, a ponadto mamy też inne nietypowe dodatki, do czego zresztą Kingpin zdążył przyzwyczaić. Tym razem otrzymujemy piwo z dodatkiem rokitnika oraz belgijskiego kandyzowanego cukru Candimic Dark. Na etykiecie z dobrze znaną z innych piw Kingpina świnią tym razem dominuje krwista czerwień. Mamy też szczegółowy skład oraz informację o parametrach Muerto - 16,5% ekstraktu i 7% alkoholu. Nie ma informacji o poziomie goryczki, trzeba sprawdzić osobiście.

Po przelaniu piwa do szkła widzimy, że jest w kolorze ciemnobursztynowym, właściwie to już barwa miedziana. Jest silnie opalizujące, zupełnie nieprzejrzyste. Jasnopomarańczowa piana jest mało obfita i szybko opada, pozostawiając po sobie tylko pierścień przy brzegach. Nietypowe dodatki mają to do siebie, że czasem ciężko je wyczuć, bo nikt nie wie, jak pachną lub smakują. Ja nigdy nie spotkałem się z rokitnikiem, ale i tak mam wrażenie, że go wyczuwam. Wyłapałem zapach kojarzący mi się z dziką różą, ale skoro jej w składzie nie ma, strzelam że to właśnie rokitnik. A może to drożdże dają taki efekt, bo generalnie piwo ma sporo nieco belgijskich cech, zarówno korzennych, przyprawowych, jak i kwiatowo-owocowych. Po skosztowaniu piwa w pierwszym momencie otrzymujemy delikatną owocową kwaskowatość, ale tuż po niej do głosu dochodzi lekko pikantna przyprawowa goryczka, pozostawiająca po sobie cierpki posmak. Zachęca to do sięgania po kolejne łyki, dzięki czemu piwo jest dobrze pijalne. Trochę wyczuwalny jest alkohol, najpierw przemyka w tle w aromacie, a na końcu lekko rozgrzewa w przełyk po wzięciu łyka. Piwo ma w sobie dużo z charakteru belgijskiego, bardziej wyraziste jest w smaku niż w aromacie, ale generalnie największą robotę robią tu drożdże. Brakuje jednak tego, czego przede wszystkim poszukiwałem, czyli dyni. Ona sama w sobie jest na tyle delikatna, że wyrazisty charakter innych cech Muerto skutecznie ją przysłonił.

Dyniamit, czyli Pumpkin Ale z Browaru Pinta, podobnie jak Muerto nie jest nowością, a wręcz zdobył już status niemal kultowego, przynajmniej w kategorii piw dyniowych. Nie zmienia to jednak faktu, że ja sięgam po nie po raz pierwszy. Po przestudiowaniu etykiety (jak zawsze w przypadku Pinty na wysokim poziomie) spodziewałbym się piwa podobnego do tego z Kingpina. Sugerują to przede wszystkim te same drożdże, które moim zdaniem nadawały charakteru Muerto, czyli Safbrew T-58. Tutaj mamy jeszcze goździki, imbir i cynamon, a od nich, w odróżnieniu od rokitnika, wiem czego oczekiwać.

Pumpkin Ale z Pinty jest dużo jaśniejszy od swojego kuzyna z Kingpina. Jest to barwa ciemnozłota z wyraźnym zmętnieniem i pianą białą, ale przybrudzoną jasnopomarańczowym nalotem. Piana zresztą nie należy do mocnych punktów Dyniamitu, jest zbudowana z pęcherzyków średniej wielkości, robi sporo szumu, szybko opada i znika niemal całkowicie. Aromat zdominowany jest przez goździki, zwróciłem też uwagę na lekką nutkę gumy balonowej (drożdże tak zagrały?), sporo karmelowej słodyczy - od pierwszego zaciągnięcia się zapachem wkręciło mi się skojarzenie z Hefeweizenem ze słodem karmelowym w zasypie. I już do końca się go nie pozbyłem. W smaku na całe szczęście pojawiają się lekko pikantne korzenne nuty przyprawowe, dzięki czemu piwo zyskuje na wyrazistości. Cały czas zachowuje słodki charakter, chociaż na finiszu pojawia się lekko zaznaczona korzenna goryczka, która bardzo szybko znika z podniebienia, a posmak pozostaje słodkawy. Kolejną cechą wspólną z piwem pszenicznym jest nagazowanie, może nie wysokie, ale takie kręcące się wokół średniego. W sumie piwo jest bardzo dobrze pijalne, bo z chęcią sięga się po każdego kolejnego łyka. Dyniamit mi zasmakował, ale dyni w nim nie wyczułem. Wszystko co najlepsze piwo zawdzięcza przede wszystkim przyprawom.

Dokonując tego zestawienia nie chciałem wybierać najlepszego z dyniowych piw, bo właściwie są one różne, każde z innym pomysłem na zastosowanie dyni. Bardziej zwracałem uwagę na to, w jakim stopniu ta dynia jest wyczuwalna i pod tym względem najlepsze wrażenie zrobiła na mnie Zośka Straszybotka. Być może swoje zadanie wykonał w tym przypadku opis na etykiecie, sugerujący porównanie do dyni w occie, niemniej właśnie takie skojarzenie towarzyszyło mi podczas degustacji. Dynię wyczułem również w Piotrku z Bagien, z kolei w Muerto i Dyniamicie niekoniecznie. Jakkolwiek piwa Kingpina i Pinty były ciekawe i wyraziste, to całe wrażenie robiły inne składniki, a dynia raczej robiła jedynie za magnes przyciągający chętnych do sprawdzenia jak smakuje piwo z jej dodatkiem. Pozytywne jest to, że obecność dyni jest bardziej zauważalna w piwach debiutujących na rynku, to znaczy, że piwowarzy wyciskają teraz więcej dyniowego potencjału niż wcześniej, a więc mamy postęp i nadzieję na przyszły rok. Ciekawe czy kolejne browary będą sięgały po ten dodatek. Reasumując: Dynia w piwie? Tak, ale raczej tylko jako ciekawostka. Natomiast jeśli Halloween miałoby mi się kojarzyć właśnie z dyniowym piwem, to mam nic przeciwko temu.

6 listopada 2015

To jest kraft, proszę państwa!

Browar Kraftwerk warzył już swoje piwa w kilku różnych miejscach. Browary, które gościły u siebie śląskiego kontraktowca, to świętochłowicki Reden, Jan Olbracht w Piotrkowie Trybunalskim, Minibrowar MajEr w Gliwicach czy też Browar Witnica (akurat jedyne wywodzące się stamtąd piwo Kraftwerku, czyli Panzerfaust, delikatnie mówiąc nie zebrało zbyt pochlebnych recenzji), jednak zdecydowana większość piw uwarzona została w Browarze Wąsosz.

I to właśnie Wąsosz okazał się miejscem warzenia ich najnowszego piwa o jakże uroczej i dźwięcznej nazwie This is kraft, bitch, jednak tym razem współpraca na linii Kraftwerk - Wąsosz jest bardziej kompleksowa, gdyż mamy do czynienia z typową kolaboracją dwóch browarów, które wspólnie opracowują recepturę, są obecne podczas warzenia i wspólnie podpisują się pod swoim produktem. Dobrze się przy tym bawiąc, jak można domniemywać oglądając filmiki, które pojawiły się w sieci przy okazji tej kooperacji.


Muszę się przyznać, że od początku ostrzyłem sobie zęby na to piwo, bo jego charakterystyka była bez wątpienia zachęcająca. Ciemne piwo, słód wędzony torfem, płatki dębowe z beczki po koniaku, chmielenie amerykańskimi chmielami i - co ciekawe - drożdże dolnej fermentacji. Na tym etapie nie miałem dodatkowych pytań! Rasowo kraftowe filmiki również podkręcały atmosferę oczekiwania na efekty tej współpracy.



Pomysł na realizację etykiety również jest ciekawy. Zresztą etykieta istnieje nie tylko sama dla siebie, ale udanie zazębia się w jedną spójną całość z powyższymi filmikami konsekwentnie budując określoną otoczkę wokół piwa. Ciekawe czy czterej panowie z Kraftwerku i Wąsosza marzyli kiedyś o tym, żeby ich sylwetki znalazły się na etykiecie piwa, w każdym razie właśnie stało się to faktem. Etykieta jest charakterystyczna i wyróżniająca się na sklepowej półce, dzięki czemu piwa nie da się pomylić z żadnym innym.



O czym jeszcze, oprócz sympatycznych facjat piwowarów dwóch zaprzyjaźnionych browarów, informuje nas etykieta? Dowiadujemy się z niej, iż mamy do czynienia z "piwem ciemnym dolnej fermentacji w niemieckim stylu Schwarzbier (...) leżakowanym w obecności płatków dębowych po koniaku". Poznajemy także parametry piwa, czyli 13% ekstraktu oraz 5,2% alkoholu, no i oczywiście skład (choć jak zwykle w przypadku piw Kraftwerku nie do końca szczegółowy, tym razem nie dowiadujemy się jakich konkretnie słodów i drożdży użyto, a szkoda) - słody jęczmienne, pszeniczne i wędzone torfem, chmiele Columbus i Chinook, no i drożdże - jak wiemy - dolnej fermentacji.

Oprawa graficzna i otoczka wokół piwa od początku były na bardzo wysokim poziomie, ale nie mogłem się doczekać, aby wreszcie go skosztować. Piwo okazało się może nie całkiem "schwarz", a raczej ciemnobrązowe, ale w szkle wygląda właściwie na niemal czarne, przy tym całkowicie nieprzeniknione, nawet pod światło. Bardzo ładnie prezentuje się piana, która jest obfita, puszysta, zbudowana z drobnych pęcherzyków, trwała i efektownie oblepiająca ścianki. Aromat... trochę mnie zawiódł. Bynajmniej nie tym, że jest nieprzyjemny - wręcz przeciwnie. Czuć tutaj trochę czekolady i lekko zaznaczającą się nutkę pochodząca zapewne od płatków dębowych, delikatnie drewnianą z lekkim akcentem szlachetnego alkoholu. Brak za to wędzonki, na którą szczególnie się nastawiałem. Malkontent powiedziałby, że aromat jest za mało intensywny, choć z drugiej strony można powiedzieć, że jest po prostu subtelny i wyważony. Ja będę trzymał się tej drugiej wersji.
Smak piwa rekompensuje za to uczucie lekkiego rozczarowania aromatem. Przede wszystkim bardzo wyraźna jest tu ewidentnie torfowa wędzoność, która - skubana - dobrze się ukryła w aromacie. Wędzonka nie jest przesadzona, więc nie powinna przerazić kogoś, kto jej nie lubi, a z drugiej strony na tyle wyraźna, aby zadowolić jej zwolenników. Charakterystyczna dla słodu wędzonego torfem nuta przepalonych kabli pojawia się - a jakże - aczkolwiek jest stonowana. Po wędzonce pozostaje w ustach popiołowo-ziemisty posmak. Jej dominacja uzupełniona jest w smaku o akcenty żywiczno-iglaste, które są szczególnie wyraźne w goryczce, niewysokiej, krótkiej i przyjemnej, nie zalegającej, zachęcającej do wzięcia kolejnego łyka, dzięki czemu piwo jest dobrze pijalne. Jest przy tym treściwe, pełne, o gładkiej fakturze, na którą wpływa między innymi odpowiednie nagazowanie, tylko trochę wyższe od niskiego.

Browar Kraftwerk przyzwyczaił do tego, że zwłaszcza piwa z udziałem słodu wędzonego w zasypie należą do ich specjalności. Kilka z nich szczególnie przypadło mi do gustu, choć przy okazji zauważyłem pewną prawidłowość - najbardziej lubię ich wędzonki we współpracy z innymi browarami. Najpierw Zabobon w kooperacji z Redenem, a później Rauch Alt do spółki z Kattowitzer Brauhaus zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Nadmienić należy, że również Wąsosz zaprezentował się niedawno z dobrej strony z Salvadorem, który też charakteryzował się wędzonymi akcentami. This is kraft, bitch potwierdza tę prawidłowość w całej rozciągłości - jest to kolejna wędzonka uwarzona przez Kraftwerk w kolaboracji z innym browarem, którą dopisuję do listy swoich ulubionych piw.

Można powiedzieć, że Browar Kraftwerk i Browar Wąsosz podjęły się tym piwem odpowiedzi na pytanie, co to jest kraft. Tak więc - to właśnie jest kraft...


1 listopada 2015

Na początku była Pinta...

Moja przygoda z piwami rzemieślniczymi rozpoczęła się niemal dokładnie rok temu. Oczywiście wcześniej zdarzało mi się trafić np. na Żytnie z Konstancina lub Ciechana Pszenicznego, ale nie licząc takich pojedynczych przypadków byłem do tego momentu standardowym polskim konsumentem złotego trunku. I bynajmniej określenie "standardowy polski konsument złotego trunku" nie kojarzy mi się dziś zbyt pozytywnie. Wtedy to, a był listopad 2014, udałem się na Poznańskie Targi Piwne, które odbywały się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. Wchodząc na teren imprezy byłem osobą kompletnie "zieloną" w temacie kraftowego piwa, jednak wyszedłem stamtąd odmieniony. Targi odbywały się w dniach 14-16 listopada 2014, tak więc od tego wydarzenia niebawem minie rok (nawiasem mówiąc, za pasem kolejna edycja Poznańskich Targów Piwnych, które w tym roku odbędą się w dniach 20-22 listopada), a dla mnie ten rok to poznawanie różnorodności piwnego świata i uświadamianie sobie, że życie rzeczywiście jest zbyt krótkie, żeby pić kiepskie piwo. 


Teraz już w piwnej wojnie stoję na przeciwległym froncie, po stronie rzemieślniczej, bardziej niszowej, po stronie rewolucyjnej. Produkty koncernów niemal całkowicie wyrzuciłem ze swojego "menu", natomiast piwa kraftowe zadomowiły się w nim na stałe. Ale od czego to wszystko się dla mnie zaczęło? Co sprawiło, że przekonałem się do piw rzemieślniczych? Przecież mogłem wyjść z Targów rozczarowany, zniechęcony, mogłem uznać, że całe to rzemieślnicze piwo jest dziwne, w ogóle niesmaczne, niepodobne do tego, co do tej pory uważałem za dobre piwo, a w dodatku drogie. Mogłem pozostać przy opinii, którą wciąż podziela wielu moich znajomych, że piwo to musi być eurolager i to najlepiej schłodzony do temperatury nie więcej niż 5 stopni.

Rok temu na Poznańskich Targach Piwnych pierwszymi piwami, po które sięgnąłem, były premierowe wówczas Sanrajza oraz A Ja Pale Ale z browaru Pinta, może więc gdyby te dwa piwa wówczas mi nie smakowały i zrobiły na mnie negatywne wrażenie, nie przekonałbym się do kraftu i dziś tematyka piwna ograniczała by się dla mnie do dylematu "wziąć czteropak Tyskiego czy czteropak Żywca?". Dziś znów sięgam po Sanrajzę i A Ja Pale Ale uznając, że to dobry sposób na spięcie pewnego rodzaju klamrą tego pierwszego roku mojego zainteresowania kraftowym piwem, gdyż te dwie pozycje w katalogu Pinty są dla mnie pewnego rodzaju symbolem początku. Tym bardziej, że sama Pinta - jak głosi na swoich etykietach - "warzy od pierwszego dnia piwnej rewolucji w Polsce". Tym razem chodzi również o początek tego bloga.


Na początek otwieram Sanrajzę, czyli piwo w stylu American Amber Wheat. Najbardziej zaskoczyła mnie barwa, w końcu amber to bursztyn, więc spodziewałem się właśnie takiego koloru, a tymczasem piwo jest jasnozłote, bardzo jasnozłote, a przez wyraźne zmętnienie sprawia wrażenie jeszcze jaśniejszego. Mimo dość zdecydowanego przelewania piwa do szkła, piana utworzyła się skromniutka, a i to co się utworzyło, szybko opadło pozostawiając na powierzchni trochę plamek i cienki pierścień przy brzegach, choć z drugiej strony nawet ładnie oblepiając ścianki. W aromacie dominują nuty cytrusowe, zapachy kojarzą mi się głównie z pomarańczami i mandarynkami, pojawia się też trochę karmelowej słodyczy. Słodko-kwaskowate nuty owoców cytrusowych są na pierwszym planie również w smaku, ale na finiszu są skontrowane wyraźną goryczką o charakterze gorzkiej skórki pomarańczowej. Goryczka jest trochę cierpka, ściągająca i daje utrzymujący się przez dłuższą chwilę posmak w ustach i na podniebieniu. Wysycenie jest niskie, osobiście nie miałbym nic przeciwko odrobinę wyższemu, bo na pewno dodałoby piwu trochę pełni. Samo w sobie jest dość wytrawne, przy tym orzeźwiające i rześkie, co zachęca do sięgania po kolejne łyki.


A Ja Pale Ale, piwo w stylu American Pale Ale (choć skrót nazwy lepiej pasowałby do AIPA niż APA), na pierwszy rzut oka zaprezentowało się lepiej. Jest trochę ciemniejsze, a więc nie jasnozłote, a po prostu złote, zdecydowanie mniej zmętnione, choć nie całkowicie klarowne. Biała, zbudowana z drobnych i małych pęcherzyków piana utworzyła się dość obfita, okazała się również bardziej trwała. Aromat jest charakterystyczny dla amerykańskich chmieli, a więc mamy do czynienia z cytrusami (grejpfrut, trochę pomarańczy), a także lekką nutką żywiczną. W tle delikatnie zaznacza się warstwa słodowa. Po skosztowaniu piwa najpierw czujemy lekką rześką cytrusową kwaskowatość, ale tuż po niej do głosu dochodzi konkretna goryczka. Jest ona przede wszystkim grejpfrutowa, ale też wyraźna jest tu nuta sosnowa, iglasta, żywiczna, zwłaszcza na samym finiszu i w posmaku odkładającym się na podniebieniu. Czuć tutaj wpływ chmielu Simcoe, który zdecydowanie stał się jednym z moich ulubionych. Wysycenie jest dość niskie i dobrze tutaj pasuje. Na dzisiaj to właśnie A Ja Pale Ale wydaje mi się piwem lepszym niż Sanrajza, choć próbowałem już całkiem sporo lepszych American Pale Ale.


Powrót do piw, które towarzyszyły mi podczas moich absolutnych początków z piwem w wydaniu rzemieślniczym, wypadł tak jak się spodziewałem, tzn. żadne z tych dwóch piw mnie teraz nie zachwyciło. O ile American Pale Ale to jeden z najpowszechniejszych stylów i próbowałem wiele, w tym dość sporo lepszych, jego interpretacji, o tyle z alternatywną interpretacją American Amber Wheat (choć to "amber" właściwie widnieje tylko na etykiecie, raczej nie nie ma to odbicia w rzeczywistości) się nie spotkałem do dzisiaj, więc ciężko porównywać z czymkolwiek. Gdybym dzisiaj miał komuś polecać coś odpowiedniego na początek jego przygody z kraftem, to raczej nie byłoby to żadne z tych dwóch, niemniej jak widać mnie one nie odstraszyły i jestem tu nadal!