7 maja 2016

Co piłem w tym tygodniu? (02.05.-08.05.2016)

Ten tydzień to dla mnie kontynuacja dość wysokiego tempa, jakie narzuciłem sobie już w poprzednim (zmiana pracy, wyjazdy majówkowe), więc ponownie na piwie nie skupiałem się w pierwszej kolejności. W wolnej chwili wpadłem jednak do sklepu specjalistycznego i zrobiłem małe zapasy na kilka dni...
Zwykle po zakupach pojawia się dylemat, od którego piwa zacząć, i również tym razem szukałem klucza, którym mógłbym się pokierować. Tak więc - na początek niech będą lagery.

Browar Nepomucen przygotował piwo dolnej fermentacji z udziałem słodu wędzonego bukiem - Dyminy zapowiadały się ciekawie. Już po zdjęciu kapsla w nos uderzyła intensywna (i jak się później okazało, również trwała) bukowa wędzonka. Szynka, wędzona kiełbasa, dym z ogniska i te sprawy... W szkle piwo zaprezentowało się bardzo ładnie, barwa to taki ciemny bursztyn uciekający momentami w czerwień, a momentami w miedź, piwo jest klarowne. Piana jest biała przybrudzona jasnopomarańczową naleciałością, zbudowana z małych i drobnych oczek, dosyć trwała i pozostawiająca sporo ładnych zdobień na ściankach. W smaku wędzoność wciąż jest obecna, ale już tak całkowicie nie dominuje. Tutaj towarzyszy jej przede wszystkim wyraźna, dość wysoka goryczka o profilu głównie ziołowym z pewnymi charakterystycznymi dla niemieckiego chmielu lekko metalicznymi motywami. Goryczka jeszcze bardziej akcentuje wytrawny charakter piwa, które dzięki temu znakomicie sprawdza się w celu zaspokojenia pragnienia. Wysycenie jest na poziomie trochę powyżej średniego, do lagera pasuje bardzo dobrze. Jeszcze przed wzięciem pierwszego łyka spodziewałem się, że Dyminy mogą mieć w sobie coś z Rauchbocka, ale smaku jednak nie ma zbyt dużej pełni słodowej (co nie oznacza, że piwo jest wodniste), a dominuje przede wszystkim chmielowa goryczka. Bardzo fajne piwo - jako napój mający zwalczać pragnienie powinno sprawdzać się wyśmienicie.


Skoro lecimy z lagerami to następna w kolejności jest kooperacja Browaru Pinta z estońskim Tankerem, której owocem jest Real Rye Lager noszący nazwę All Ryed! Spory udział w tym piwie ma żyto, bo oprócz słodów żytnich wykorzystano także 200 bochenków czerstwego chleba żytniego. Wpływ żyta jest widoczny od samego początku, bo piwo jest mocno zmętnione, choć to zmętnienie przybiera postać całkiem ładnej opalizacji, przez co jasnozłota barwa staje się wręcz pomarańczowa. W aromacie najpierw atakują nuty cytrusowe, coś jakby skórka pomarańczowa, ale kiedy nos przyzwyczai się do tego zapachu, wyraźniejsza staje się podbudowa słodowa - zbożowa, chlebowa, żytnia. W smaku od razu uwagę zwraca wyraźna, dość wysoka, ale zarazem nieprzesadzona, niezalegająca goryczka o profilu grejpfrutowym. All Ryed! ma bardzo przyjemną, wygładzoną, oleistą fakturę, wpływu żyta nie sposób nie docenić, po wzięciu łyka w ustach pozostaje uczucie oblepiania podniebienia. Wysycenie jest średnie, może trochę powyżej średniego, jest w każdym razie zauważalne, ale drobne i wzmagające pijalność. Dzięki goryczkowemu finiszowi piwo ma orzeźwiający charakter, jest dobrze pijalne. Pinta weszła w rok 2016 z przytupem i kontynuuje dobrą passę - piwo zdecydowanie godne polecenia.

Czas przejść do piw górnej fermentacji, bo tych mamy w krafcie większość. Sięgam więc po Petronelkę (czyli w gwarze poznańskiej biedronkę) z Browaru Szałpiw, do którego ostatnio przylgnęła specjalizacja w piwach kwaśnych (jeden z ich kwasów wygrał ostatnio nagrodę dla najlepszego piwa Beer Geek Madness 4). Petronelka akurat kwasem nie jest, tylko Saisonem. Saisonem z jałowcem, jak głosi przód etykiety. Saisonem z jałowcem, anyżem, imbirem, kardamonem i kolendrą, czego dowiadujemy się ze składu podanego z tyłu etykiety. Rzeczywiście wykorzystanie sporej ilości przypraw jest tutaj nie do przeoczenia, bo dominują zarówno w zapachu, jak i w smaku. Aromat - oprócz tego, że zdominowany przez wyżej wymienione dodatki - jest również zdecydowanie słodki, ma w sobie też pewną nieco mentolową nutę i jako całość kojarzy mi się z jakimiś ziołowymi leczniczymi cukierkami. Bez wątpienia intrygujący zapach zachęca do spróbowania piwa. Smak to również przyprawy (dominują trzy: kolejno jałowiec, imbir i anyż), ale i wyraźnie zaznaczona, choć umiarkowana goryczka, głównie ziołowa, z delikatnymi motywami cytrusowymi. Lekki cytrusek zresztą jest cały czas obecny w smaku. Wysycenie jest tu co najmniej średnie, przy czym jest drobniutkie i mocno musujące. Piwo jest treściwe i dość konkretne, pożywne. Jeśli Saison to styl piwa, które dawniej podawano chłopom pracującym w polu, aby ich orzeźwić i zarazem dodać im krzepy, to Petronelka znakomicie ten styl reprezentuje. Ja się za Saisonami nie przepadam, ale w tej interpretacji piwo jest co najmniej intrygujące i nietuzinkowe. Warto spróbować.

Próbowałem w tym tygodniu wędzonego lagera, próbowałem i wędzonego IPA. Bimbrownik to wywar, który na czwartą edycję Beer Geek Madness przygotował Browar Profesja. Islay Rye IPA - tak określona została nazwa stylu, a w skrócie jest to IPA z wykorzystaniem słodu żytniego oraz wędzonego torfem. Cieszy mnie fakt rozlania tego piwa do butelek o pojemności 330 ml, jak i dość przystępna cena (zapłaciłem 6,40 zł), zwłaszcza w obliczu czasem dość wysoko szybujących cen niektórych piw. A samo piwo? Aromat zdominowany przez mocną i trwałą wędzonkę, przede wszystkim torfową, choć nie uciekającą w ekstremalne tony, a momentami nawet przypominającą klasyczną wędzoność bukową. W smaku ta wędzonka nadal jest obecna, ale tutaj towarzyszy jej wyraźna, choć niezbyt wysoka korzenno-ziołowa goryczka. Wpływ żyta jest wyczuwalny właściwie dopiero na samym finiszu, kiedy przez podniebienie przemyka obklejające je kisielowata mgiełka. Nagazowanie jest tu na poziomie pomiędzy niskim a średnim, jest drobne, ale wyraźnie musujące, dające o sobie znać. Bimbrownik to wyraziste piwo, choć chyba zbyt jednowymiarowe, tzn. zdominowane przez wędzonkę i niewiele poza nią. Ja akurat jestem zwolennikiem wędzonki, więc piwo wypiłem z przyjemnością, ale nie każdemu przypadnie ono do gustu.

Nie planowałem tego, ale ostatecznie okazało się, że ten tydzień stanął pod znakiem wędzonki. Kolejnym - i ostatnim - piwem, po które w tym tygodniu sięgnąłem okazał się bowiem Biohazard, czyli Whisky Porter uwarzony przez Browar Hopkins. W nowościach wypuszczonych na rynek przez gdyńskiego kontraktowca już się pogubiłem, bo praktycznie co tydzień sięgam po któreś z jego nowych piw, a końca nie widać :) Biohazard rozkłada jednak na łopatki wszystkie z ostatnich piw Hopkinsa, które próbowałem, włącznie z bardzo dobrą Mową Cieni. Już aromat zapowiada coś bardzo dobrego - mamy tu wyraźną torfową wędzonkę, która miesza się z czekoladą, odrobiną kawy i ziołowymi nutami pochodzącymi od chmielu. Smak daje to, co wcześniej obiecał aromat. Torfowa wędzonka, która ucieka w te charakterystyczne, trochę ekstremalne klimaty, czyli rozgrzany asfalt, spalone kable. Naprawdę mocna paloność, która jest trochę kawowa, ale jest na tyle intensywna, że zmienia się nawet w wyraźną kwaśność. Trochę gorzkiej czekolady. Wyraźnie zaznaczona, dosyć wysoka, ale niezalegająca w ustach ziołowa goryczka. Jest naprawdę dobrze, jest wyraziście i bezkompromisowo. Jak to bywa w przypadku piw wędzonych - zapewne nie jest to trunek dla każdego. Z drugiej strony jestem przekonany o tym, że zwolennicy tego rodzaju piw nie tylko się nie zawiodą, co po prostu będą zachwyceni. Ja jestem.

Nie jest jednoznaczny wybór piwa, które w minionym tygodniu uznałbym za najlepsze. Waham się pomiędzy dwoma. Biohazard z Hopkinsa albo All Ryed! z Pinty i Tankera. Subiektywnie - Biohazard, bo tego rodzaju wędzonka to coś, co bardzo lubię i fani tych klimatów będą usatysfakcjonowani. Obiektywnie - All Ryed! to piwo grzeczniejsze, które powinno smakować każdemu, mniej wykręcone, ale wciąż wyraziste. Polecam spróbować obu!

5 maja 2016

Piwo domowe: Warka #1 American Pale Ale - pierwsza degustacja

W lutym je uwarzyłem, w marcu zabutelkowałem, a w kwietniu napisałem o nim pierwszy tekst - o, TUTAJ - moje pierwsze własnymi rękoma zrobione piwo domowe. Pisałem już o szczegółach, więc przypomnę tylko pokrótce - było to American Pale Ale o ekstrakcie 14 BLG, zawartości alkoholu około 6% i goryczce na poziomie 40 IBU.


Wspominałem o tym, że ostatecznie objętość warki wyniosła zaledwie 6 litrów, po rozlaniu piwa do butelek otrzymałem na końcu 12 butelek - 9 półlitrowych i 3 o pojemności 330 ml. Te ostatnie w celu sprawdzania co jakiś czas (konkretnie co półtora tygodnia) poziomu nagazowania piwa. Jak wspominałem we wcześniejszym wpisie byłem bardzo przeczulony na punkcie przegazowania, mocno obawiałem się wybuchających granatów, dlatego glukozy do refermentacji dodałem w dość ostrożnej ilości - wyszło tego średnio 5 gramów na litr. Kiedy po kilku tygodniach i kilku otwartych butelkach byłem spokojny o to, że piwo jest już nagazowane, a zarazem nie jest przegazowane i niebezpieczne, odłożyłem 4 butelki dla siebie, a pozostałe trafiły do kilku osób, którym wcześniej to obiecałem. Szkoda, że z powodu tak niewielkiej ilości, nie wystarczyło piwa dla wszystkich, których chciałbym nim poczęstować, ale to jest właśnie chyba największy mankament takich małych warek.

Zanim sam otworzyłem pierwszą z swoich czterech butelek, zdążyły napłynąć do mnie opinie kilku osób, które spróbowały piwa przede mną. Generalnie wszystkie opinie były bardziej na plus niż na minus, choć ja akurat starałem się skupić głównie na uwagach negatywnych. Tutaj najwięcej osób zwracało uwagę na to, że piwo mogłoby być mocniej nagazowane, z czym nie mam zamiaru polemizować z uwagi na to, że z premedytacją celowałem w napój nisko wysycony z powodów wyżej wymienionych ;) Dla moich rodziców piwo było za mocne - ojciec twierdzi, że "piwo to powinno być takie, że wypijasz czteropak, idziesz się wysikać, wsiadasz w samochód i jedziesz" :) Nawiasem mówiąc ojcu, który totalnie nie jest zorientowany w tym, co się dzieje w branży, po wypiciu piwa zebrało się na wspominki i powiedział: "ja to bym się napił Grodziskiego, ale niestety już go nie produkują"... Spore było jego zaskoczenie na wieść o tym, że jednak ponownie produkują, a tym większe, kiedy na drugi dzień dostarczyłem mu wprost do lodówki kilka butelek grodzisza z reaktywowanego w ubiegłym roku Browaru w Grodzisku Wielkopolskim. "Ach, smakuje tak jak zapamiętałem jego smak" - oto jego osąd, a zadowolona mina na jego twarzy - bezcenna. Wracając jeszcze na moment do mojego APA i jego mankamentów, na które zwrócono mi uwagę - innym z nich była skromniutka piana, co niejako wynikało z niskiego nagazowania.

Przyszedł w końcu moment, kiedy sam oficjalnie otworzyłem pierwszą butelkę własnego piwa. Czekałem na tę chwilę prawie 5 tygodni od zabutelkowania, przez ten czas butelki cały czas stały w temperaturze pokojowej w ciemnym miejscu. Bardzo ładnie się przez ten czas sklarowało, a wygląd piwa był dla mnie pierwszym - pozytywnym - zaskoczeniem. Nowe szkło z Krosna ma idealną pojemność 400 ml, czyli w sam raz, aby zapełnić je piwem wlanym z butelki znad osadu, który znalazł się na dnie. Piana? Całkiem ładna, taka na dwa palce, biała, zbudowana z drobnych i małych oczek, nie opadająca od razu, a po opadnięciu pozostawiająca koronkę na ściankach oraz cienką warstewkę na powierzchni. Samo piwo ma barwę jasnozłotą i - jak wspominałem - jest klarowne. Przynajmniej do momentu, w którym nie dolałem reszty piwa, która nie zmieściła się do szklanki na początku. Wówczas piwo się już porządnie zmętniło. Tak czy inaczej jeśli chodzi o wygląd, to przeszedł on moje oczekiwania i nieskromnie przyznam, że piwo prezentuje się naprawdę apetycznie!

Aromat to całkiem wyraźnie wyczuwalna cytrusowa słodycz, choć nie jest to buchnięcie owocami cytrusowymi, a raczej dość subtelne muskanie nosa. Podbudowa słodowa obecna w tle. Czy jest jakaś wada? Kiedy próbowałem piwa wcześniej sprawdzając nagazowanie w małych butelkach zwróciłem uwagę na wyraźny aldehyd octowy, ale w piwie, które uważam już za gotowe, nie wyczuwam go, ewentualnie na jakimś minimalnym poziomie. Piwo pachnie dobrze, choć za mało intensywnie - w tym aspekcie liczyłem na więcej.

Smak za to rekompensuje mi lekkie rozczarowanie aromatem. Piwo jest orzeźwiające, co zawdzięcza wytrawnego charakterowi oraz wyraźnej, choć stonowanej (myślę, że kręcącej się wokół tych 40 IBU, w które celowałem) grejpfrutowej goryczce, która szybko znika, nie zalega ani o moment zbyt długo. Piwo jest intensywnie owocowe, z wyraźną rześką nutą cytrusowej kwaskowatości. Wysycenie jest niskie i drobne, chociaż wyraźnie wyczuwalne. Wyższe niż się spodziewałem po zebraniu opinii od osób, które próbowały mojego piwa przede mną. Teraz wiem, że następnym razem ze spokojem mogę przy butelkowaniu dodać więcej glukozy do refermentacji.

Podsumowując - jestem naprawdę zadowolony ze swej pierwszej próby uwarzenia piwa. Nie porywałem się od początku na nic, co mogłoby wyrywać z butów, za to starałem się zrobić piwo dobrze pijalne, a przy tym wyraziste, samemu ucząc się przy okazji całego procesu powstawania piwa w praktyce. Właściwie oprócz delikatnego aldehydu octowego, który był obecny krótko po zabutelkowaniu piwa, żadnych wad nie dostrzegam. Może nie jestem nim zawiedziony czy rozczarowany, ale jednak spodziewałem się nieco więcej po aromacie piwa, większego uderzenia chmielu. Choć nie jest źle, to na pewno to jest do poprawy. Za to bardzo pozytywnie zaskoczony jestem przede wszystkim smakiem, jak i goryczką, która jest dokładnie taka, jakiej chciałem. Nie mogę też złego słowa powiedzieć o wyglądzie piwa. Barwa, piana, klarowność - na piątkę!

Przy okazji degustacji zabawiłem się również w wystawienie oceny temu piwu, tak jak oceniałbym każde inne piwo rzemieślnicze, stosując system ocen taki jak na ratebeerze. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w tej sytuacji trudno o obiektywizm, choć mimo wszystko starałem się o zachowanie zdrowego rozsądku przy ocenie, krytycznie oceniając braki, ale i nie obniżać oceny na siłę, byleby pokazać samemu sobie, jak bardzo bezstronny jestem.

Wyszły mi następujące noty:

aromat 5/10
wygląd 5/5
smak 7/10
odczucie w ustach 3/5
ogólnie 13/20

łączna ocena: 3,3 / 5

1 maja 2016

Co piłem w tym tygodniu? (25.04.-01.05.2016)

Ten tydzień zapowiadał się dla mnie jako istne szaleństwo. Rozmowa kwalifikacyjna i zmiana miejsca zatrudnienia na początku tygodnia, a na końcu weekendowy wyjazd do Torunia zaprzątnęły moją uwagę na tyle, że piwo wylądowało tym razem dość daleko na liście moich priorytetów... Mimo wszystko kilka piw udało mi się spróbować.

Na pierwszy ogień poszło kolejne piwo z Browaru Hopkins, który w ostatnim czasie rozpędził się z premierami tak bardzo, że chyba straciłem już w nich rachubę. Próbowana przeze mnie Mowa Cieni jest w moim odczuciu nowością, ale od czasu jej premiery pokazało się już całkiem sporo nowych piw Hopkinsa. Skupiam się jednak na wspomnianej Mowie Cieni, która zasłużyła sobie na określenie stylu Tropical Black Ale. Piwo nie do końca jest "black", jest po prostu bardzo ciemne, pod światło ciemnomiedziane. Aromat na samym początku zdominowany był przez mleczną czekoladę, ale po chwili dołączyły do niej nuty żywiczne, sosnowe, zapach lasu iglastego - jest dzięki temu świeży i rześki. W smaku żywica i iglaki wciąż są obecne, może nawet jeszcze intensywniej walczą o zaznaczenie swojej obecności, ale tu zamiast czekolady towarzyszy im paloność, ale taka, która na finiszu nie ma kawowej kwaskowatości, za to uderza potężną dawką wspomnianych nut sosnowych. Goryczka jest wyraźna, głównie palona z delikatnymi akcentami sosnowymi. Nie wiem, czy całość kojarzy mi się z tropikami, bardziej z lasem... Niech będzie, że z lasem tropikalnym ;) Piwo jest nisko wysycone i ma przyjemną, gładką fakturę. Jest bardzo dobrze pijalne, lekkie, sesyjne, a przy tym nie tracące na wyrazistości. Bardzo dobrze rozpoczął się ten tydzień, przynajmniej w kwestii piwa.

Jednym - a właściwie czterema - z najbardziej rozchwytywanych piw w ostatnim czasie były RIS i Barley Wine leżakowane w beczkach po bourbonie oraz brandy, którymi uraczył nas Doctor Brew. Ja całego czteropaka piw nie zdobyłem - udało mi się dotrzeć tylko do trzech z nich. Barley Wine leżakowany w beczce po brandy już był tutaj opisywany, niestety BW z beczki po bourbonie nie starczyło dla mnie ;) Na szczęście obydwa RISy znalazły się na mojej półce i w tym tygodniu przyszedł na nie czas. Na pierwszy ogień poleciał RIS Bourbon Barrel Aged. Piwo jest całkowicie czarne i nieprzejrzyste, pokryte obfitą warstwą jasnobrązowej drobnooczkowej piany, która do końca zaznacza swoją obecność. Aromat jest całkowicie zdominowany przez wpływ beczki. Mamy tu dużo wanilii, trochę migdałów, pod nimi ukryta również gorzka czekolada, i generalnie jest słodko. Delikatnie wyczuwalny w aromacie jest alkohol, ale w przyjemny, nie gryzący w nozdrza sposób. Smak jest bardziej złożony - i bardzo dobrze, bo sam aromat podsunął mi myśl, że jedynym pomysłem na to piwo było wpakowanie go do beczki, która następnie miała wykonać całą robotę. Na szczęście w smaku piwo jest już kilkuwymiarowe i nuty pochodzące od beczki współgrają tutaj z gorzką czekoladą, kawową palonością, odrobiną kakao oraz ziołowo-czekoladowo-paloną goryczką, dość wysoką, ale nie wybijającą się ponad inne składowe. Takie skojarzenia jak trufle czy czekoladki z lekko alkoholowym nadzieniem są jak najbardziej na porządku dziennym. Piwo jest gęste i treściwe, o bardzo gładkiej fakturze, w czym pomaga niskie, wręcz znikome wysycenie. Alkohol wyczuwalny, ale ma szlachetny charakter, nie przeszkadza, a wzbogaca piwo swoją obecnością. Zaskoczenie jak najbardziej pozytywne, bo po cichu obawiałem się rozczarowania, ale nie ma o tym mowy.

RIS Brandy Barrel Aged wygląda równie ładnie, choć u mnie piana okazała się zarówno nieznacznie mniej obfita, jak i mniej trwała. W wersji piwa leżakowanego w beczkach po bourbonie owa beczka w aromacie dominowała całkowicie, tymczasem tutaj zdecydowanie mniejszy jest wpływ brandy, za to przeważa czekolada z delikatnym muśnięciem szlachetnego alkoholu. Trudno powiedzieć, który aromat wolę bardziej - niby pierwszy podszedł mi bardziej, choć z drugiej strony to nie samo piwo, a beczka zrobiła większość dobrej roboty. Smak w obu wersjach piwa jest jeszcze lepszy niż aromat. W wersji Brandy BA jest bardzo słodko, na początku mamy sporo mlecznej czekolady, która im bliżej finiszu zmienia się w czekoladę deserową. Trufle, czekoladki z nadzieniem alkoholowym - te skojarzenia jak najbardziej się pojawiają. Goryczka jest zaznaczona wyraźnie, choć zdecydowanie słabiej odczuwalna niż w poprzednim piwie. Tutaj nawet ma nieco inny charakter (choć bazowe piwo jest przecież to samo, różnią się tylko beczką, w której leżakowały) - jest głównie palona, ale wyraźnie czuję tutaj cytrusowo-grejpfrutowe motywy, choć tylko w tle. W tle przebija się nutka szlachetnego alkoholu, z pewną owocową cierpkością, a także lekko ziemistym posmakiem na finiszu. Piwo jest gęste i treściwe, nisko nagazowane, przez co ma gładką fakturę, bardzo fajnie oblepia podniebienie. Wersję burbonową oceniłem wyżej i jeśli do którejś miałbym wrócić, to właśnie do niej (na szczęście wykazałem się przezornością i mam jeszcze jedną butelkę, którą trochę poleżakuję), choć oba RISy od Doctorów naprawdę mi smakowały.

Największym mocarzem tego tygodnia okazało się jednak ostatnie z piw, czyli Hey Now Wheat Wine - najmocniejsze ze sztandarowej marki Pracowni Piwa, jaką jest Hey Now. Pszeniczne wino w tej interpretacji ma 25 BLG ekstraktu, z którego otrzymano piwo o zawartości 10% alkoholu. Zapowiadało się dosyć słodko, a okazało się... jeszcze bardziej słodko niż mogły sugerować to parametry. Aromat jest nieco mulący, przyciężkawy, zdecydowanie słodowy, wręcz "brzeczkowy". Daleko mu do rześkości, mimo że w tle nieśmiało, aczkolwiek całkiem wyraźnie, przebijają się lekki cytrus oraz jakieś mango czy melon, w każdym razie chmiel akcentuje tu swoją obecność. Słodycz aromatu osiąga apogeum w smaku, piwo jest słodkie, gęste, wręcz ulepkowate, oblepiające podniebienie, pozostawiające słodki posmak w ustach. Na samym finiszu słodyczy próbuje się przeciwstawić chmielowa goryczka, ale choć jest całkiem wyraźna (i ma całkiem fajny, grejpfrutowy profil), to ugina się pod naborem podbudowy słodowej i chowa się w tle. Największe wrażenie robi jednak odczucie w ustach, które oferuje Hey Now Wheat Wine - niesamowita gładkość, podkreślana przez niskie wysycenie i użycie słodu pszenicznego, wrażenie obklejania podniebienia. Świetne piwo! Naprawdę wracałbym do niego z chęcią, gdyby nie odstraszała cena. Za butelkę o pojemności 330 ml dałem 20 złotych i 50 groszy, przez co sięgnięcie po to piwo to dla mnie raczej jednorazowy wyskok. Niemniej abstrahując od ceny - zacne piwo! Jeżeli ktoś narzeka na kolejne Barley Wine'y, które są przechmielone w stosunku do strony słodowej, to niemal bliźniacza, pszeniczna, odmiana tegoż stylu w wykonaniu Pracowni Piwa powinna go przekonać.

Poziom piw w tym tygodniu był wysoki. Trudno mi zdecydować, które piwo smakowało mi najbardziej. Z jednej strony RIS z beczki po bourbonie okazał się tak dobry, jak oczekiwałbym od takiego piwa, a z drugiej strony to Wheat Wine z Pracowni sprawił, że szerzej otworzyłem oczy z wrażenia. A najlepsze, że Mowa Cieni także jest bardzo dobra, tylko po prostu w tym towarzystwie jest jak reprezentant wagi lekkiej wśród siłaczy z wagi ciężkiej.